sobota, 20 października 2012

CIEPŁE DESKI I CHRZĄKANIE

Wycieczka skończyła się dość nagle. Rano autokar przyjechał po nas i bardzo punktualnie przy pomocy chińskiego boja hotelowego przejęto nasze bagaże. Była dziesiąta rano, w gardle delikatna suchość jako pochodna wieczoru przeddzień dawała o sobie subtelnie znać. Nie za mocno, bo kultura nakazywała trzymać się pewnych ram, których mimo wielkiej chęci popuszczenia koni się trzymaliśmy. Słońce, jak to miało w zwyczaju przez ostatnie kilka dni, zaglądało promieniście do okien i wszem wobec ogłaszało, że weekend będzie piękny. Nas to nie do końca dotyczyło, gdyż opuszczaliśmy hotel, w którym mieszkaliśmy przez trzy ostatnie dni. Przyznam, iż z nutką żalu, bo luksus jaki tam nas spotkał nie jest naszym udziałem codziennie. Nigdy jeszcze nie miałem na przykład okazji doświadczyć czegoś, co w luksusie krajów azjatyckich jest rzeczą naturalną, a mianowicie podgrzewanej deski w miejscu, gdzie raczej przebywa się samemu na tę chwilę osobności. Uczucie jest conajmniej dziwne, a to dlatego, że w kulturze europejskiej tego typu ciepło przeważnie kojarzone jest z faktem, że ktoś przed nami siedział już na tym miejscu, właśnie przed chwilą odszedł a teraz my sadzamy tam nasze szanowne odwłoki. To skojarzenie jest na tyle głębokie, że istnieją krzesła, które specjalnie odprowadzają ciepło tak, aby po wstaniu z siedziska I posadzeniu się na nim ponownie w ciągu 15 sekund nie było czuć śladów poprzedniego lokatora. Skoro tak jest z krzesłami, to proszę wyobrazić sobie jak nasza wyobraźnia reaguje na wc-deski. Pierwszy raz, kiedy zbliżyłem się do tej maszyny w toalecie w moim pokoju (maszyny, gdyż zwykłą muszlą tego nazwać nie można) i chciałem podnieść klapę, tak jak to zwykłem robić w domu, postawiła ona pewien opór, zostawiłem ją w spokoju na 3 sekundy, a potem zaczęła otwierać się sama. Rozejrzałem się dookoła, czy przypadkiem ktoś nie chce sobie zrobić ze mnie pożywki a potem pokazać w chińskiej wersji Mamy Cię. W łazience byliśmy tylko my dwoje. Ja i Maszyna. Maszyna zamrugała do mnie diodą z napisem GOTOWA i zaczęła szumieć. Pomyślałem, że chyba sprawdzę czy aby na pewno jest gotowa na to co mam zamiar jej wyrządzić, ale potem doszedłem do wniosku, że na pierwszym spotkaniu nie powinienem robić za wiele. Nie tak od razu. Ale usiadłem. Ciepło, o którym wspominałem wcześniej zmusiło mnie do ponownego rozejrzenia się po łazience, czy aby na 100% ktoś się nie chowa pod prysznicem, ktoś kto na zlecenie recepcji zawsze rozgrzewa deski gościom z naszego kraju, jako znak mocno zakorzenionej, socjalistycznej przyjaźni polsko-chińskiej. I okazało się znów, iż byliśmy tylko we dwoje. "Pomyśl co ty możesz zrobić dla maszyny, a nie co ona może zrobić dla Ciebie" szumiało w muszli, ale mimo wszystko zdecydowałem się sprawdzić jakie ona ma możliwości bez większego zapoznawania czytelników jak za to wszystko jej się odpłaciłem.
Maszyna, poza grzaniem miała taką funkcję jak, płukanie z przodu, płukanie delikatne z tyłu, płukanie normalne z tyłu (z opcją, pulsacja, cyrkulacja, mgiełka). Obawiałem się, czy opcja płukanie z tyłu, to nie to samo co u nas zwie się zwyczajnie lewatywą, więc z dużą dozą niepewności wcisnąłem guzik z tym sybolem. Na szczęście obeszło się bez kontaktu fizycznego na lini dysza czyszcząca maszyny - Ja. Jedynie strumień wody zrobił swoje.
Po przetestowaniu tejże funkcji pozostało mi suszenie. Sprawdziłem, działało, choć przeciągi w tych regionach nie należą do najprzyjemniejszych. Szukałem też ustalonych programów mycia np. Złoty - mycie wstępne, aktywna piana, wosk i suszenie. O ile mycie wstępne i piana, była by super, o tyle wosk tych okolic mogłby się skończyć odgryzieniem fragmentu sufitu. Na szczęście nie znalazłem takiego przycisku.

Woda w Maszynie spuszczała się sama zaraz po tym jak pacjent wstawał z ciepłej deski, a następnie klapa samoczynnie zamykała się i maszyna odpoczywała. Myślałem, że to ustępy w Indiach zrobiły na mnie największe wrażenie ( swoją prostotą dziury w ziemi i kubeczka na łańcuszku) a tu okazało się, że w temacie toalet świat jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Jedną rzecz Maszyna i Sławojka Indyjska mają wspólną. Nikt nie może użytkownika opierdzielić, że nie opuścił deski.

Plucie

Dekretem któregoś z przewodniczących Chińczycy od pewnego czasu nie mogą pluć na ulicy. To tak jakby u nas nagle ktoś powiedział, że z mocniejszych napojów teraz będzie można tylko pić długo parzoną herbatę. Ewentualnie z dwóch torebek. Skandal?

Przez wieki Chińczycy pluli na ulicę. Pluł Cesarz z dynastii Ming, Cięng i Chian, pluł Mao, Tze i Tung, pluli wszyscy i od zawsze. I nagle ta cała spuścizna ( choć może powinienem nazwać to plwociną) ma być zabrana łaknącemu tejże czynności narodowi chińskiemu? Jakim prawem, ja się pytam? Tylko dlatego, że samo splunięcie poprzedzone jest bardzo sugestywnym zebraniem materiału genetycznego z całej jamy ustnej, ba nawet z całego górnego obszaru dróg oddechowych, a wszystko to okraszone jest dzwiękiem, który gdyby ktoś chciał opisać użyć by musiał literek G, H oraz R we wszelkich konfiguracjach? Tylko dlatego, że ta czynność zabiera jednorazowo do 10 sekund i sięga najgłębszych pokładów chińskich gardeł? Czy tu aby nie chodzi o wolność słowa - nie dajcie sobie chińscy bracia zatkać gardeł byle dekretem!

A może o efektywność w pracy rzecz się rozbija, skoro tak długo trwa chrząkanie i plucie, a splunąc raz, to tak jakby chcieć wyrąbać mały zagajnik jednym uderzeniem siekiery gdzie czas na wykonanie zadań w fabryce z gumy nie jest? A może chodzi o wyplenienie toższamości narodowej przenoszonej z dziada pradziada na ojca i syna? Nie wiem tego, ale sympatyzuję z tobą, o narodzie chiński i jak już uzyskacie dostęp do Facebooka chętnie zalajkuję profil - Plujmy, jako nasi dziadowie pluli - i udostępnię filmiki swoim wallu!

Mieliśmy także podejrzenia, że rytuał ten ma w sobie coś z godów. Bo tak, gołębie mają swoje gruchanie, jelenie na rykowisku ryczą, głuszcze tokują (chyba), a takie żaby rechoczą. Spojrzałem na to pod kątem dekretu o nieposiadaniu więcej niż jednego dziecka i jeżeli rzeczywiście chrząkanie miałoby się przyczyniać do szybszego przyrostu naturalnego, wtedy nie pochwalam prawa zabraniającego plucia, ale przynajmniej rozumiem jego pochodzenie. Mając to na uwadze zaobserwowałem bardzo ładnie ubraną i elegancką Chinkę na wysokim obcasie, z torebką ze sklepu z piękną francuską witryną, która czekając na taksówkę rozglądała się za potencjalnym osobnikiem płci przeciwnej. W pewnej chwili zabrała wszystko to co do tej pory gromadziła w jamochłonie i okolicach, przeciągłym dźwiękiem o chropowatych a potem blugoczących kształtach przywołała tę plazmę na przód języka i siarczystym zrzutem umieściła całą zawartość niedaleko krawężnika. Chwilę potrwało zanim stan hydromechaniczny substancji osiągnął energię = 0. I wszyscy czekali zawieszeniu...

Jednak żaden absztyfikant nie pojawił się w ciągu 30 sekund od tego magicznego rytuału. Co więcej, Ci co byli w zasięgu działania wydarzenia, jakoś zaczęli znikać z widoku.

Więc już wiemy doświadczalnie, że o prokreację w tym wszystkim nie chodzi.

piątek, 19 października 2012

PORANEK W TŁOKU

Poranki są dość szybkie. I tłoczne. Biorąc pod uwagę, że w mieście żyje ponad 23 miliony ludzi, wszyscy chcą zdążyć do pracy na z góry umówioną porę, metro ma 12 linii i dojeżdza właściwie wszędzie, tłum przeciskający się przez korytarze i kolejkę jest niczym pożywka dla podziemnego systemu komunikacyjnego. Ciekawe, czy podobnie jak w pralce, która zawsze połyka jedną skarpetkę/1 pranie, wychodzi zawsze tyle samo osób co wchodzi? Skoro wchodzi tak wielka ilość, to pewnie nawet zniknięcie jednej osoby zmieściłoby się w błędzie statystycznym liczników przy drzwiach wejściowych... takie socjologiczne pytanie, które pozostawiam w zawieszeniu dla badaczy.

Tego dnia obudziłem się przed 6 rano. Sam bez budzika. Normalnie budzi mnie mały Karol, też bez budzika, więc może włączył mi się mechanizm obronny, aby zaskoczyć go będąc już nieśpiącym, ale zapomniałem, że w domu będę dopiero za dwa dni. Otworzyłem oczy, spojrzałem na miasto z 21 piętra i zobaczyłem odbijające się wschodzące słońce w oknach budynku naprzeciw. Co to oznacza? Oznacza, że mam okna na zachód, ale także, że należy wziąć aparat i ukraść tę chwilę, kiedy pomarańczowe jeszcze światło zabawia się w zaglądanie do okien śpiochów vis-a-vis. Delikatna mgła, a może lekki smog ocieplała okrywając miasto od góry, ale dzień zapowiadał się przepięknie. Ludzie, którzy za godzinę i trochę ruszą aby zdobyć metro jeszcze wstają, budzą się, a może jeszcze nie wiedzą, że taki ładny chiński dzień nastaje... Cicho jest jeszcze. Choć Szanghaj nie jest aż tak głośnym miastem jakby mogło się wydawać bacząc na to co dzieje się w innych azjatyckich miastach.

Skoro już się tak rano obudziłem, pomyślałem, że zejdę do katakumb miasta i sprawdzę jak ten komunikacyjny potwór pożera tłum wchodzący w podziemną czeluść. Może dam się wciągnąć w wir wydarzeń i pójdę za ludźmi? Aż strach się bać jak będę wyglądał po drugiej stronie tego układu pokarmowego, kiedy przyjdzie mi wysiąść? Czy będzie tak samo ciężko, jak przy wejściu, czy luźniej i szybko? Zdecydowałem się to sprawdzić.

Wejście oznaczone literką M nie zapowiadało tego, co działo się pod spodem. Jak w oku cyklonu spokojnie przeszedłem śluzę prześwietlania bagażu podręcznego (w Szanghaju większy bagaż jest poddawany skanowi - chyba chodzi o to, żeby chory bagaż nie jeździł, metrem, ale głowy nie dam) i udałem się schodami na dół. Zapach nie zapowiadał tego co się tam kłębiło. Mówię zapach, bo przeważnie im więcej ludzi stłamszonych na mniejszym areale, tym doznania węchowe bardziej dogłębne. Ale o dziwo, niczego takiego nie wyczułem. Być może to była kwestia faktu, że było rano i większość jednak wzięła prysznic po wstaniu z łóżka. Na to wyglądało. Bo tłum się kłębił poteżny.

Podjechała kolejka i zrozumiałem nareszcie, czemu w Szanghaju wszyscy wchodzący nie mając zbytnio respektu do wychodzących i pchają się niemożebnie do środka wagonika ściskając na wzór lejka tych, którym podróż się znudziła, lub zwyczajnie muszą już wysiadać. Chodzi o to, że czas otwarcia drzwi jest określony i dość krótki a potem następuje ich zamknięcie nie zależnie czy wszyscy są już w 100% po stronie pociągu czy jeszcze w 50 % po stronie peronu. Bezduszna maszyna zasuwa włazy i jak się ktoś nie wyrobił, to przecież mógł przeczytać ostrzeżenie, że pakowanie się na ostatnią chwilę, grozi przycięciem palca, albo i czegoś gruszego. Dlatego od samego zatrzymania się kolejki, dla wszystkich trwa ulotna przedostatnia chwila.

No i stałem tak przed szklanymi drzwiami (na niektórych peronach, tych bardziej tłumnych, zamontowano szklany korytarz z drzwiami, które zabezpieczają przed spadnięciem na tory, kiedy żywa masa tłumu dopychana jest przez tych, którzy nieustannie schodzą w dół po ruchomych schodach) i czekałem aż przyjedzie nasze metro. Z przodu ciasno, z tyłu ciasno, miałem wrażenie, że nie ma takiej fizycznej możliwości, że wszyscy wsiądziemy za jednym razem.
I okazało się, że miałem rację. Bo jeszcze gdyby w środku było pusto, to może tak biegiem i na wcisk by się dało, ale kolejka podjechała na mój gust już z 90% wypełnieniem. Nie przeszkodziło to ludziom obok mnie zacząć do niej wsiadać, jakgdyby wiozła powietrze, a nie innych pasażerów. Ci co mieli wysiąść ledwo zdążyli, bo było ich znacznie mniej i nie mieli takiej siły przebicia. I koniec. Pierwszą rundę przegrałem i nie udało mi się odjechać.

Na szczęście za 3 minuty miałem drugą próbę i tym razem nie dałem szansy opuszczającym pojazd, tylko krzycząc "GERONIMO!" zacząłem naciskać do przodu. Udało się. Drzwi zamknęły się na panu za mną, a ja byłem wśród szczęśliwców wewnątrz. I taka duma mnie rozpierała. Jechałem w sardynkowozie.

Powrót był znacznie lepszy, ale nudniejszy. Na platformie były dwie osoby, nikt mnie nie naciskał z tyłu. Ale mimo to, kiedy pociąg podjechał, wziąłem rozbieg i dla odmiany krzycząc " BANZAJ!" wbiegłem do środka zaraz przed zamknięciem się drzwi. W środku echo odpowiedziało po chińsku, żebym się uspokoił i usiadł.

czwartek, 18 października 2012

SZANGHAJ JESZCZE RAZ - DLA SPRAGNIONYCH TEKSTU


Wróciłem do Szanghaju. Pierwszy raz w życiu mogę powiedzieć, że wróciłem do Szhanghaju. Jakbym był starym bywalcem i wyjadaczem ulicznym. Oczywiście nie jestem, ale wjeżdżanie ponowne do tego samego miejsca daje uczucie, że nie jest się zupełnym intruzem. Już wie się, które metro zabierze do miejsca docelowego, już wie się, jak zapłacić za bilet podziemnej kolejki oraz jak łatwo przesiąść się z linii 2 do 1.
Zrobiło się trochę zimniej i Chińczycy wyjęli swoje grubsze kurtki oraz czapki. Wieczór, który mnie przywitał miał najwyżej 12 stopni, więc sama koszulka nie wystarczała. Następny dzień jednak sprawił nam radość oraz konfuzję lokalnych fanów czapek futrzanych, gdyż słońce rozprawiło się z chłodem i rozgrzało nasze kości.

Zanim jednak to wszystko się wydarzyło odwiedziłem sympatyczne stoisko krawieckie, w którym zamówiłem sobie garnitur i zrobiłem przymiarkę. Pan Chińczyk krawiec był zbyt hojny w tym wypadku i dorobił mi w brzuchu jakieś 20 cm (albo był na tyle uprzejmy i chciał, aby marynarka służyła mi przez najbliższych parę lat), a w spodniach jakieś 10 cm. Uznałem, że łatwiej będzie jednak poprosić go o poprawki niźli rzucić się w wir monstrualnego żarcia, aby dopasować posturę do opakowania. Mimo, iż opcja druga wydawała się kusząca. Szczególnie, że jedzenie w Chinach, jak już wspominałem jest obłędne.

Mieszkańcy Szanghaju to elita. Międzynarodowa bo Szhanghaj to nie Chiny. Żeby zamieszkać w tym mieście i mieć Szanghajskie papiery trzeba albo wyjść za mąż za mieszkańca i być w związku 7 lat, albo zaaplikować do władz miasta mając udokumentowane wyższe wykształcenie i czekać, długo czekać. Albo po prostu się tu urodzić.

Ludzie w tym centrum finansowym Chin muszą zapłacić za mieszkanie w centrum w okolicach 15-20 tysięcy złotych za metr kwadratowy, a poza centrum w granicach 6-9 tysięcy. Tradycyjnie kobieta nie musi mieć mieszkania, to kandydat na męża, żeby stać się poważnym kandydatem, powinien taki lokal posiadać. Małżeństwa planowane przez rodziców w Chinach cały czas się zdarzają, ale w Szanghaju oczywście to archaizm, aczkolwiek bywa, że młodzi nie mają czasu na znajdowanie sobie drugich połówek (i nie mówię tu o kolejnej butelce z rozweselaczem), bo gdy kończą liceum, są jeszcze za młodzi na randki, kiedy studiują to uczą się naprawdę porządnie, a jak otrzymują oczekiwany dyplom, robią karierę, a rodzice powoli cisną ich na tzw. rozmnóżkę. Dlatego rolę swatek znów przejęły babcie i dziadkowie, którzy w trosce o dobro swoich wnucząt wychodzą na ulicę i targują wręcz losem swoich pociech. Na Placu Ludzi (People's Square) w określonym dniu dziadostwo, że ich tak nazwę, wylega ze zdjęciami oraz krótką charakterystyką na placyk i szukają odpowiedniej partii dla swojej partii. Taka gra miejska, można powiedzieć. Najlepszy gracz, to mężczyzna z wyższym wykształceniem, mający mieszkanie w centrum i nie będący starszym niż 30 lat. Wygląd jest zapewne sprawą wtórną, a na pewno już elokwencja. Bo to różnie ze związkiem tych dwóch czynników bywa.

Te informacje mają dziadkowie wypisane na odwrotnych stronach zdjęć i szukają, aż znajdą. Potem to wszystko jest mielone przez maszynę rodziców, a im bliżej dziewczyna jest 30 tym bardziej sugestywne są zabiegi, aby jednak skontaktować się z przystojniakiem ze zdjęcia.

- Ale mamo, on nie ma jedynek
- Córuś, widać że chłopak gryzł ziemie, żeby to mieszkania zdobyć
- Tak, tylko on jest niski. Będzie mi pod pachami przechodził
- Czy ty aby nie przesadzasz? 1,39 to jest niski?
- I widać, że okulary ma zaimprowizowane z denek od sarepskiej ( po chińsku Sha Reps Xa)
- Ale jaki podobny dzięki temu do Mao!
- A widziałeś Smeagola? Do nie niego też jest podobny. Jakby z jednej matki!
- No to będzie na Ciebie mówił, My precious!
- Mamo, czego musi nie mieć, żebyś dała mi spokój.
- no wiesz, tego no.... jak to....o, wiem, poczucia humoru

I dyskusja toczy się spokojnie, dziewczyna nie myśli o zamąż pójściu, mieszka z rodzicami, rodzice mają tego dosyć, a gdyby mnieli dwie córki, mieli by jeszcze większy problem. Dlatego wg badań rządowych Pana Włeb Dziabało, czy innego Chudzin Tao, 99% społeczeństwa jest za utrzymaniem zakazu posiadania więcej niż 1 dziecka w Chinach. W tych samych badań 99% społeczeństwa twierdzi, że ryż to najlepsza wędlina na południe od Ułan Bator. Badania są przeprowadzane co miesiąc na reprezentatywnej próbce 15 milionów Chińczyków więzionych aktualnie w zakładzie karnym o podwyższonym napięciu na drutach wokół kampusu. Także liczby nie kłamią. Już nie.

SZANGHAJ JESZCZE TROCHĘ

środa, 17 października 2012

BARDZO ŁADNE MIEJSCE


Hangzhou to ładne miejsce. Szczególnie wtedy, kiedy kończy się weekend a wszyscy ci, którzy naprawdę mieli ochotę tu zostać znaleźli sobie nocleg, a reszta pojechała do domów. Rano miasto rzeczywiście wyglądało spokojniej, ciszej i ładniej. Do tego wszystkiego zaświeciło słońce, które bardzo zgrabnie ogrzało atmosferę do 27 stopni. W taki dzień chce się człowiekowi robić rzeczy z goła wyglądające na karkołomne. Dlatego po zjedzeniu śniadania w knajpie obok hostelu, w którym się zatrzymałem, zdecydowałem się na wypożyczenie roweru i udanie się na wycieczkę w góry. Brzmi bardzo poważnie i tak rzeczywiście było, szczególnie że rower, który nazwą powinien w jakiś sposób nawiązywać do terenu, na jaki nim pojechałem, bynajmniej nie miał z tym całym układem nic wspólnego.

W Hangzhou udostępniony jest dla mieszkańców system darmowych rowerów. Rowery te mają już swoje lata w oponach, siodełkach i łańcuchach. Nie mają przerzutek i świateł, ale można je oddawać w dowolnym miejscu po drodze gdzie znajduje się "stacja rowerowa". To chyba najbardziej pozytywna cecha tych pojazdów. Nie mniej jednak zdecydowałem się taki rower ze sobą zabrać na wycieczkę w górę drogi, która prowadziła na południe od miasta. Im dalej od jeziora tym mniej ludzi i rowerów miejskich. Zacząłem się w pewnym momencie martwić, że jak odstawię na chwilę rower, bo np. będę chciał zrobić jakieś zdjęcie 100 metrów od niego, a ktoś mi go zabierze, to nie będę miał jak wrócić do hostelu, bo samochody prawie nie jeździły tą drogą. Potem zrobiło się bardziej ruchliwie, trochę mnie to uspokoiło, a powodem tego wzmożonego ruchu, jak się potem okazało, była bliskość muzeum herbaty. Zajęło mi może 30 minut, aby tam dojechać, więc jeszcze się nie zmęczyłem a już zostałem nagrodzony fantastycznym obiektem do obfotografowania. Na moje szczęście muzeum tego dnia było zamknięte (to znaczy zamknięta była hala wystawiennicza, a cała reszta - czyli plantacja i budynki stały otworem) co oznaczało brak ludzi. I tak rzeczywiście było. Alejkami po chińsku zorganizowanego małego miasteczka na zboczu góry nie chodził nikt oprócz mnie. Było cicho, pusto i mogłem się ustawiać do zdjęcia nawet 5 minut. Miałem wrażenie, że przeniosłem się w czasie o jakieś kilkaset lat wstecz, chodziłem po ogrodach jakiegość członka dynasti Ming czy innej i właśnie wydano rozkaz, żeby mi nie przeszkadzać. Korzystając z rozkazu poszedłem niezatrzymany przez nikogo na samą górę tego małego osiedla i przedostałem się na plantację herbaty. Dziwne są te liście bo jak się pije czaj to fusy wyglądają inaczej. Te bardziej przypominają listki pomarańczy czy cytryny. I smakują jak zielsko jakieś. Mało w nich subtelności zielonej herbaty podawanej w malutkim porcelanowym czajniczku. Jak się jednak potem dowiedziałem od sympatycznej pani herbaciarki (bo tak chyba by trzeba nazwać dziewczę, które zajmuje się parzeniem tego specyfiku - analogicznie jak kiedy nazywano osoby zajmujące się parzeniem kawy) zbierane są trzy razy w roku tylko te najmniejsze listki i tylko te tworzą dobrą herbatę. Reszta zostaje niezerwana.
Pola herbaty rosną na zboczach, bo słońce dzięki temu pada ładnie na wszystkie krzaczki a także w dolinach tworzy się mikroklimat, który pozwala herbacie odpowiednio wegetować. Okolice Hangzhou właśnie taki mikroklimat posiada. Jest to na tyle ważne dla regionu, iż rząd chce z tego miejsca stworzyć stolicę herbaty i inwestuje duże pieniądzę w popularyzację tematu także poza Chinami. Na ścianach Chińskiego Instytutu Kultury Herbaty, który znajduje się wewnątrz kompleksu należącego do muzeum, widziałem nie tylko zdjęcia przewodniczącego Mao wąchającego listki herbaty ale także prezydenta, czy premiera Putina, który wręcz zawijał swoimi paluszkami zieloną roślinkę. Sam instytut to jakaś komunistyczna masakra, bo przez 10 minut kiedy się w nim szwędałem nikt przechodzący mnie nie zaczepił (akurat mieli przerwę na jedzenie) a zdjęcia na ścianach świadczyły ewidentnie o tym, że ten twór zajmuje się promocją kultury herbaty, polegającą na organizowaniu sympozjów nt herbaty, herbacianego expo raz na kilkanaście lat oraz zapraszaniem dygnitarzy do fotografowania się na tle budynku lub upraw. Myślałem, że tego typu instytuty to tylko na Kubie zostały. To tak jakby u nas w Skierniewicach powstał Narodowy Instytut Kultury Ziemniaka i organizował sympozja na temat zawartości skrobi w bulwie. Nie ujmując niczego ziemniakowi.

To było naprawdę super przeżycie.

Smak poprawiła mi jednak pani herbaciarka, która w miare bogatą angielszczyzną opowiedziała mi jak się parzy herbatę, jak się ją powinno pić, jak podawać, jakie smaki są dominujące w poszczególnych herbatach i jak można je mieszać. Wszystko to sam na sam, więc żadna osoba nie przeszkadzała niestosownymi pytaniami (oprócz mnie) i opowieść sączyła się swoim herbacianym tempem. Polecam oolong z żeńszeniem. Nigdy takiej jeszcze nie piłem.

Po opuszczeniu muzeum herbaty wszystko już kręciło się wokół tego naparu. Zbieracze, zbocza, naciągacze (swoją drogą słowo naciągacze pasuje do tych, którzy namawiają turystów do wypicia herbaty własnie u nich - muszą być mocni i z mlekiem - wtedy dam się namówić), suszarnie, traktorki etc. Poddałem się temu rytmowi i wieczorem w hostelu wypiłem dobrze zaparzoną, zieloną herbatę.

CHINY POZA SZANGHAJEM


Pociąg do Hangzhou jedzie z prędkością 310 km/h w niektórych miejscach i przyznam, że jeszcze nigdy tak szybko nie jechałem pojazdem kołowym. Ta prędkość jest rzeczywiście widoczna zza szyb pociągu i robi wrażenie to, jak szybko wyprzedza się jadące obok samochody. Żeby zrobić napad na taki pociąg wzorcem kowbojów z dzikiego zachodu, każdy z nich musiałby mieć Lamborgini i czapkę na głowie przybitą gwoździami do papy w pięciu miejscach. I weź tu teraz chińskiemu dziecku opowiedz lokomotywę, kiedy pociągi te wyglądają jak rakiety, mają zmukłe i trochę wężopodobne głowy i pot z nich nie spływa - tłusta oliwa.
Dworzec o tyle wiekszy od regularnego dworca w regularnym kraju o ile Chiny większe są od regularnego kraju właśnie. Shagnhaj południowy ma około 40 peronów i poczekalnie wielkości nienormatywnego hangaru, w którym poza dwoma Antonowami 225 zaparkowałaby smoczyca z drugiej części Shreka. Znalezienie budki z jedzeniem zajęło mi 15 minut. I teraz nie wiem czy ogrom tej konstrukcji wynika z chęci bycia największym we wszystkim, czy zwyczajnie taka jest potrzeba tego miasta. Bo Chińczycy rzeczywiście bardzo dużo podróżują pociągami, sieć jest nadzwyczaj rozwinięta i w bardzo dobrym stanie. Może doszukuję się dziury w całym. Przyznam jednak bez bicia, że to bardzo ładny dworzec, pociągi są super i do tego tanie. Podróż 170 km zajęła nam 57 minut i kosztowała 78 RMB (40 zł). Gdyby tak z Warszawy do Łodzi istniał pociąg o takich osiągach...

Hangzhou to miasto nad jeziorem, bardzo malowniczo położone, mające wszelkie predyspozycje do bycia wypadową destynacją Szanghajczyków na weekend poza miastem. I choć nie potrafię rozpoznać kto jest ze stolicy a kto skądinąd, przyznać trzeba, że ludu tu tyle, jakby darmową podwawelską rzucili na regały. Dworzec nie jesta taki ładny jak ten hangar w stolicy, ale za to 3 piętrowy, trochę brudny i lekkutko zalatywa przepoconym ludem, lecz widziałem bardziej parszywe i spałem na mniej bezpiecznych. Gorzej, że o ile w Szanghaju wszystkie kierunkowskazy są w dwóch językach, to tu właściwie tylko kasa biletowa oznaczona jest w engliszu. Reszta - niestety trzeba sobie radzić samemu. Nie jest to z drugiej strony aż takie trudne, bo skoro podchodzi się do okienka na dworcu to raczej jagodzianek zamawiać się nie będzie. Warto mieć gdzieś zapisane (lub sfotografowane w telefonie) jak wygląda znaczek obrazujący słowo Szhangaj i pokazać na komórce datę, godzinę odjazdu i bilet da się kupić. Chińczycy używają liczb takich jak my, więc łatwo pokazać termin i porę wyruszenia w podróż.

Dziwne jest to, że właściwie 99,9% turystów w tym bardzo sympatycznym mieście jest lokalnych. Może to nie jest najwyższy sezon turystyczny, bo mijam samych lokalnych ludzi, angielskiego nie słyszę w ogóle wcale, nawet w moim pokoiku hostelowym mieszkam z 3 Chińczykami. Lonely Planet twierdził, że to bardzo ładne miejsce i że warto pojechać, więc gdzie są wszyscy? Kupili przewodnik Pascala?

Spacerek ze stacji nad jezioro zajął mi jakąś godzinę, a ponieważ na początku nie wiedziałem totalnie w którą stronę iść, lokalna mapa dla ułatwienia miała nazwy ulic w transkrypcji, za to na tabliczkach ulicznych widniały tylko chińskie znaczki, więc identyfikacja położenia po wyjściu z tunelu pod torami miała szanse powodzenia ocenione przeze mnie na 25% (czyli tyle ile daje pójście w jednym kierunku świata zakładając pochopnie, że jest właściwy), więc zaczepiłem przygodnego przechodnia pytając o kierunek. Su - bo tak miał na imię ów człowiek - był na tyle miły, i na tyle znał angielski, że odprowadził mnie gawędząc aż do samego hostelu i jeszcze do tego kupił mandarynkę. Nie był naciągaczem, czego obawiałem się bardzo, kiedy powiedział, że chętnie mi potowarzyszy do hotelu. Potem jeszcze zadzwonił do miejsca, gdzie miałem się zatrzymać, żeby zapytać jak tam dotrzeć. Po dotarciu pożegnał się z uśmiechem, podziękował za konwersację i pobiegł do swojej dziewczyny, z którą wcześniej dał mi porozmawiać przez telefon. Ona co prawda nie potrafiła mówić po angielsku, ale myślę, że bardziej chodziło o to, żeby dziewczynie dać pogadać z wielkim nosem, którego spotkał po drodze. No cóż, wystąpiłem w roli egzotycznego zwierza z wielkim nochalem.

Spacerując po ulicach miasta uderza tłum, drzewa zakrywające wszystkie ulice od góry oraz salony marek samochodów, których w wiekszości miast na świecie nie znajdziecie obok siebie na jednej linii strzału. Rolls-Roys, Lamborgini, Mercedes a zaraz, kawałek dalej Aston Martin. Ale żeby nie wydawać drobnych - miasto wychodzi na przeciw wszystkich przybyszom oraz lokalnym i oferuje system darmowych rowerów. Znaczy darmowych do godziny, a potem trzeba jakieś grosiki płacić, ale stacji jest wiele, więc w godzinę się wyrobić można. Wypożyczyć można tylko rower regularny, a nie wodny, a właśnie takiego użyć by się przydało w celu odwiedzenia wyspy "trzech luster odbijających księżyc", czyli miejsca, do którego płyną łódki i łódeczki z wszelkich portów na jeziorze West Lake. Mała wysepka z pagodami sprzed 1000 lat byłaby malownicza i spokojna, gdyby nie była zadeptywana przez setki, jeżeli nie więcej turystów każdego dnia. Wyobrażałem sobie jak wyglądałoby to miejsce gdyby w Photoshopie wyretuszować cały ten tłum, gdyby tak dzwięki i krzyki zamienić na szum wody w około, a pośpiech wszystkich wycieczek zamienić na teoretyczny bezruch wskazówek zegara. I gdyby jeszcze świeciło słońce. Bo ten dzień okazał się ciepły, ale chmurny. Gdyby tak to wszystko się stało, byłbym więcej niż zachwycony. A tak byłem tylko zachwycony, bo mimo wszystko to miejsce jest magiczne. Dookoła wyspy pływają stylizowane łódeczki, wielkie łodzie z pozłacanymi dachami o konstrukcji typowo chińskiej i paniach przebranych w kimona na pokładach. Taka trochę chińska cepelia. Ale ładna, mimo iż prawdopodobnie bardziej sztuczna niż mi się wydaje. Zwiedzenie wyspy dało nadzieję, że wokół miasta jest jeszcze kilka pięknych miejsc, do których warto zajrzeć i może trafię tam w momencie, kiedy wszyscy pójdą na lunch albo na przerwę na papierosa. Oby.

TROCHĘ WCZORAJ I SZKOŁA GOTOWANIA


Zapomniałem o jednej sali wystawowej w muzeum, która jest warta przybliżenia. Nie dlatego, że jest jakoś strasznie ciekawa, ale dlatego, iż wyjaśnia fenomen wszechobecnej pieczątki na wszystkich dokumentach państwowych, pocztowych, bankowych etc, nawet biletach pociagowych czy rachunkach w restauracji. Od wieków Chińczycy używali pieczęci, aby nadać powagi dokumentom (mówiąc od wieków mam na myśli naprawdę od wieków tak circa 20 wieków). Na początku były to malutkie piecząteczki z jednym robaczkiem, potem stawały się większe i większe i nadal były na nich te chińskie krzesełka, które nic mi nie mówią. Będąc chwilę wcześniej w sali z manuskryptami sprzed 500 lat zastanawiałem się, co za erudyta nastawiał masę czerwonych piecząten na zabytku, jakim niewątpliwie jest tak zwój sprzed wieków. Ponieważ pieczątki nie wiele zmieniły swoją metodę odbijania się na papierze okazało się potem, że dziś już się na oryginałach ich nie stawia ale przez 500 lat poszczególni właściciele tego zabytku kaligrafi odznaczyli swoją obecność w każdym niezapisanym miejscu na zwoju. Jak obecni graficiarze. Więc niech was moi drodzy nie dziwi, że pierwszą pieczątkę ( pierwszą z szeregu pieczątek) dostaniecie w konsulacie CRL a potem to już się posypie jak z płatka. Mam wrażenie, że wszystkie socjalistyczny kraje mają kult pieczątki, tylko skoro chińczycy ich używają od tak dawna, śmiało można swtwierdzić, że to właśnie jest ich wkład w rozwój socjalizmu na świecie. Różo Luksemburg, Karolu Marksie - bądźcie zazdrośni!

Powróciwszy jednak na ziemię. W Chinach naturalnie nie pije się kawy na codzień, bo napojem o najwyższej randze jest herbata. I nie piszę tego jakoś zgryźliwie. Herbata jest świetna, piją ją wszyscy i bardzo dobrze. Ale będąc tu przelotem mam prawo troszkę pomarudzić i poszukać sobie rano caffe latte. Oczywiście wszechobecny starbucks (swoją drogą pojawienie się starbucksa wieszczy moim zdaniem upadek rządów Włeb Dziabało - na spółkę z McDonaldem i KFC - rozniosą ten dobrze poukładany socjalistyczny raj na ziemi) robi kawę tak jak w Warszawie czy NY, ale pada zawsze pytanie, którew pierwszym momencie mnie zaskoczyło, a mianowicie czy cappuchino ma być ciepłe. To podobnie jak w tym kawale - z czym są te jagodzinanki? ( odp - z kiełbasą..., gdzie po nominalnej odpowiedzi pada wulgaryzm opisujący jednym słowem opisywany już przez Konfucjusza najstarszy zawód świata zaczynający się na K). Za każdym razem odpowiadałem twierdząco nie parafrazując wielkiego chińskiego myśliciela, ale tego dnia to pytanie nie padło. Co prawda wybrałem inną kawiarnię, ale skoro pytanie nie padło, uznałem, że przecież właściwie to nie powinno go w ogóle być. Radość, jaką sprawiła mi Pani przynosząc mrożoną kawę z pianką na górze jest do opisania tylko prostymi żołnierskimi słowami. Uśmiechnąłem się i poprosiłem o dolanie mleka do środka, bo kawa była czarna. Pianka pełniła rolę dekoracyjną tylko.

Nawet chciałem z Panią porozmawiać, czy aby na pewno to moje zamówienie, ale moja znajomość chińskiego jeszcze cały czas nie wykracza poza dziękuję i do widzenia. Wypiłem więc kawę, podziękowałem i powiedziałem do widzenia. Pani się uśmiechnęła. Jakość w wykonaniu chińskim to fakt wykonania usługi. Nie ważne, że nie to zamawiano, że zamawiano na inny termin i że opłata wyniosła nie tyle, co na umowie. Ważne, że jest. Dlatego Pani uśmiechnęła się jeszcze bardziej w głębokim przekonaniu, że swoją pracę wykonała dobrze. A ja nie miałem zamiaru tego stanu zmieniać. Poza tym kawa po dolaniu mleka byłą znośna. Zimna tylko, ale dobra.

Popołudniem zaplanowałem sobie rozkosze podniebienia, czyli szkołę gotowania. Okazało się na moje szczęście, iż wszyscy goście z tego dnia zapisali się na sesję wieczorną, więc byłem jedynym studentem w grupie, zaliczenie nie wydawało się trudne, szczególnie że było ustne, więc idąc na targ warzywno mięsny myślałem sobie, że mam szczęście. I tak też było. Dżojlin (tak po polsku zapisałbym to imię), dziewczyna, która oprowadzała mnie po targu wprowadziła mnie w tajniki kupowania świeżych rzeczy na targu. Dwa piętra w budynku, do którego weszliśmy kryły dość dużą halę z handlowcami wszelkiej maści przysmaków. Trochę śmierdziało, ale widać było, że rzeczy z wierzchu są świeże i tylko by je schrupać. O ile widok kurczaka bez głowy, czy świńskiej nogi mnie jakoś nie odrzuca, o tyle pani patrosząca żółwia i wycinającego go ze skorupki to było dla mnie trochę za dużo, ale co robić. Tak się tu jada. Obok tej pani była druga pani, która patroszyła wężopodobne zwierzaki, które po angielsku moja przewodniczka nazwała eel. I tej sekcji (zwłok) też nie polubiłem. Na szczęście na górze rozpościerał się targ warzyw, których nie trzeba patroszyć i obcierać ze skorupek (z małymi wyjątkami - ale ab ovo). Opowiedziała mi Dżojlin o naci czosnku, o śmiesznych ogórkopodobnych melonach i świeżym imbirze. Znaczy nie mającym takiej brązowawej skórkii mogłem tego wszystkiego spróbować. A potem jak już kupiliśmy wszystko poszliśmy do kuchni, gdzie mistrz wiedzy kuchennej, szef kuchni wielkich restauracji oraz rezenzent przewodnika Michelin (w Chinach można sobie kupić dowolny papier na wszystko się chcę) zaproponował mi trzy dania. Najpierw pulpeciki wieprzowe w ciemnym sosie imbiorowo sojowym. Bardzo smakowita rzecz. Potem lotus szybko podsmażany z papryczką i imbirem. Wyśmienite. A na koniec soja drobno siekana z wywarem wieprzowym i Bok Choy (po tajsku zwanym PakChoy) oraz krewetkami. Przepisy mam i znajdziecie je trochę dalej, a samo wykonanie miało miejsce pod okiem sympatycznego kucharza, który nie tylko robił swoje dania, aby mi pokazać i dać wzrór do naśladowania, ale także pomagał mi przy krojeniu i przy ogniu. Ponieważ byłem sam miałem jego 100% uwagi dzięki czemu mogłem zadawać dużo pytań. Ci co mnie znają, wiedzą, że to nie równa walka i Pan Kucharz padł ofiarą swojej kultury osobisteji chęci odpowiedzi bo wypiłem z niego wiedzę jak pijawka krew na kobylim zadzie. Nie mówił po angielsku, ale w pewnym momencie to i nawet to mi przestało przeszkadzać.

Chińczycy lubią, tak jak Tajowie, chemię bo kurczakowa przyprawa, którą sypaliśmy do wszystkiego zapewne zawierała E-numer_cośtam czyli wzmiacniacze smaku i zapachu. No ale nie będę się przed szefem kuchni wystawiał, żeby nie sypał tego, co zawsze sypał do potraw. W moich przepisać poprostu będzie rosół, a nie proszek jakiś brzucho-bólo-twórczy.
Nie mnie jednak potrawy wyszły nam zacne, zjedliśmy z obsługą oblizując się przy tym obficie. Herbata zielona dopełniła rytuału obżarstwa, ukłoniłem się szefowi kuchni a on uścisnął moją dłoń obydwiema i ukłonił się trochę, na co ja odpowiedziałem tym samym. To było miłe doświadczenie, choć to co robiliśmy nie wymagało aż takiego zawodowstwa. Może cieniutkie cięcie tofu, ale to kwestia praktyki. Zioła - oprócz przyprawy kurczakowej (znaczy odpowiednika naszego rosołku) to cały smak był wydobyty z imbiru, szczypiorku oraz czosnku. Cukier, sól, ostre chili i finito. To prosta i szybka kuchnia bez dwugodzinnego pieczenia schabu. W miarę lekka, choć widziałem w potrawach dużo oleju, który nalewany był przez szefa kuchni. Ale szybkie smażenie, nawet na głębokim oleju, powoduje, że składniki są chrupkie, świeże i nadają lekkości potrawom. Jeszcze nie mogę powiedzieć, że rozumiem kuchnię chińską, ale jestem jej trochę bliżej.

SZANGHAJ DZIEN DRUGI

SZANGHAJ DZIEN DRUGI
Wczoraj przesadziłem z chodzeniem. Mam dwa odciski na stopach i zakwasy w udach. Więc ten dzień, obiecałem sobie, będzie lżejszy, mniej na piechotę a więcej siedzenia po kawiarniach, parkach lub innych przybytkach. I tak zrobiłem. A zanim to wszystko, to żeby jakoś podziękować moim gospodarzom zrobiłem poranną jajecznicę na pomidorach i cebuli, którą Pani domu, czyli Xiaofang, zjadła ze smakiem, aczkolwiek uznała, że jej owsianka z ryżu oraz knedliczki jakoś bardziej konweniują z godziną ósmą rano. Mnie jeszcze by kawa zakonweniowała, ale w domu nie było.
Właśnie - dom Xiaofang i jej chłopaka Ming. Mieszkanie na 6 piętrze w chronionym osiedlu z lat 70, przestrzenne (około 130 m) urządzone spokojnie i bez zbędnych mebli. Deski na podłodze, białe ściany, dwie łazienk, 4 pokoje z kuchnią i jadalnia, wielki taras. W dni powszednie przychodzi Pani do sprzątania. Czyli klasa średnia. Xiaofang pracuje w firmie handlującej mrożonymi warzywami z całym światem a Ming ma własny biznes. Bardzo uprzejmi ludzie, światli i całkowicie z naszej bajki. Mają dystans do tego co robią, lubią miasto w którym mieszkają, nie zgadzają się z tym co się w Chinach dzieje i uważają, że czas zmian powoli nadchodzi. Ale powoli, bo to jednak 1,2 miliarda ludzi i tak łatwo ich się zmienić nie da. Jednak globalność wioski powoduje, że przy winku z ryżu, które smakuje trochę jak whisky, można sobie o tym opowiedzieć i nie uraża to nikogo przy stole. To dopiero przy kolacji, bo poranek jest zawsze zbyt niepoukładany, aby poruszać tematy z grubej rury. Jajecznica przeszła do historii, a ja wyruszyłem do Shanghai Museum. W przewodniku napisało, że warto zobaczyć to miejsce, nawet jeżeli ma się w bardzo głębokim poważaniu tego typu instytucje a wizyta w nich kojarzy się jednoznacznie tylko i wyłacznie z filcowymi nakładkami na buty, coby błota nie nanieść na pozmywane.

Duże to muzeum jest a i owszem, ale bez dobrego przewodnika warto tam zajrzeć, podług mojej opinii, dla dwóch rzeczy. Ceramika i pieniążki. W żołnierskim skrócie - Chińczycy wymyślili porcelanę (po angielsku "china") i nie wymyślili pieniędzy (to akurat Fenicjanie). Chińskie pieniążki w swoich początkach wyglądały jak dziecięce łopatki do piasku z tym, że bez trzonków. Pierwsze wazy jakie wyprodukowano mają około 10 000 lat. To robi wrażenie. Te z dynasti Ming są piękne i dziś, choć mają 300 lat, ale te sprzed 10 000 naprawdę kłądą na kolana. I to tyle, jeżeli chodzi o muzeum. Tak, wiem, narażam się na ostracyzm społeczny, bom ingorant i cham, ale z muzeum to akceptuje jednynie Centrum Kopernika i to z bandą dzieci, bo wtedy można usprawiedliwić niezdrowy entuzjazm do efektu Dopplera na przykład.

Zakończyłem więc darmową wycieczkę (tak, muzeum jest bezpłatne) po tym architektonicznie osadzonym w głębokim socjaliźmie budynku i ruszyłem przez jeszcze bardziej osadonym w głębokim socjaliźmie placu ludzi (people's square) do dzielnicy, którą pozostawili po sobie wszyscy Ci, którzy najeżdżali Szanghaj w ubiegłym i wcześniejszym stuleciu (Brytole, Amerykanie etc, w najmniejszej ilości Francuzi), dlatego nosi ona nazwę French Concession.

Przyznam, że idąc uliczkami tego dystryktu czuć, jakby człowiek przeniósł się zupełnie w inne miejsce, gdzieś w Europie, bliżej może Amsterdamu, a może nawet Paryża? Wąskie uliczki, niskie zabudowania z szarej cegły, kafejki na chodniku wystawiające swoje paszcze w postaci dodatkowych stolików i gwar jak na Foksal w ciepły wieczór wrześniowy. Bardzo przyjemnie, choć trochę ą-ę. Pozostawiłem ten, jakto nazywał go Przybora - tłumek - i poszedłem w stronę parku Paxing. W pewnym momencie wydawało mi się, że go chyba minałem, choć na mapie był znacznie większy i właściwie ciężko go przeoczyć, kiedy zza budynku wyłonił mi się obraz spokoju, powolności i jakby w tej dość drogiej i eksluzywnej dzielnicy właśnie w tym miejscu czas zwolnił o 30-40% i sprzyjał nieśpiesznemu ruchowi starszych ludzi. Wielka łąka i ogrody zaprojektowane przez francuskich ogrodników pewnie wyglądają dziś inaczej, niż zaplanowano wtedy, ale swoją rolę spełniają znakomicie. Jedni ćwiczą coś a la TaiChi, drudzy grają w szachy, czy innego madzionga, a reszta po prostu siedzi w cieniu liściastych drzew, których nazwy nawet nie znam, i wdycha ciszę i spokój. Mnie też się udzieliła ta atmosfera i usiadłwszy sobie na ławeczce w cieniu obserwowałem ten względnym bezruch. Czasem ktoś przestawił gońca na czarne pole mówiąc "Szachuje" i wtedy wszyscy na chwilę milkli, czasem dziecko przebiegło za fontanną z okrzykiem entuzjazmu i radości, a czasem ktoś głośnąo odchrząknął ale nie splunął, bo tego już nie wolno w Chinach robić. Wszystko powoli i relaksująco. Jakby 500 metrów za budynkiem na krańcach parku samochody nie trąbiły na rykszarzy, rykszarze nie jeźdili pod prąd, a elektryczne skutery nie przyprawiały o zawał serca tych, którzy nie słysząc silnika pakowali im się pod koła na nielegalnych przejściach dla pieszych. A tu szum drzew i znowu szach mat.

Dalsza droga upłynęła pod znakiem wędrowania w tych mniejszych niż typowe szanghajskie uliczkach, gdzie w oknach wystawowych nierzadko pojawiały się marki typu Chanel, czy Prada. Choć skoro potrafią nasi przyjaciele zrobić salon iSpot bez licencji to kto wie, czy ta Prada nie przyjechała świeżo z regionu Hangzou. Tak czy owak, region jest inny niż cały Shanghaj, a może to cały Szanghaj jest inny niż French Concession, nie mnie rozsądzać na szczęście. Spacerkiem śmiało go można zrobić. Choć jeżeli szukać bym chciał wrażeń kulinarnych ( a w sumie zależy mi na tym i na dobrych miejscach do zdjęć) to raczej wolę okolice starego miasta.

Jest jeszcze jedna errata, którą chciałbym poczynić. Biję się w pierś moją, gdzie siną farbą ryby mam dwie wykłute, iż bardzo dobrej jakości centra handlowe nie różnią się absulutnie niczym od tych z Paryża czy Londynu. Wycofuję to co napisałem wcześniej. Zwyczajnie poszerzyłem gamę odwiedzonych placówek i okazało się, że da się. Można zrobić wodotryski w Szanghaju. Co prawda wymowa tych marek, jakie są tam zaprezentowane tak skrajnie różni się, od tej do jakiej przywykliśmy (Karefur czy Leroj Merlin to mały pikuś, przy tym co Chińczycy zrobili z Lorela lub chociażby Estee Lauder). NIe umiem tego przetranskrybować, ale uwierzcie mi na słowo - gdyby w milionerach poproszono was, aby odgadnąć markę, jaką zaraz wypowie chiński urzędnik państwowy, a w podpowiedziach po pół na pół i telefonie do przyjaciela pozostałby wam Loreal i coś skrajnie innego, wrócilibyście do domu z najniższą nagrodą gwarantowaną. Nie mówiąc już o tym, jak chińczycy nazywają Triumph. Tego też nie umiem przetworzyć na znane mi głoski.

Żeby się rozluźnić wybrałem ostatnią destynację tego dnia - centrum handlowe pod Muzeum Techniki - czyli innymi słowy chińskie wydanie bazaru Europa na koronie Stadionu XX lecia, w lepszej wersji, bo na łeb nie leci, ciepło oraz jasno jest. I kulturalnie. Wszystko do kupienia można tam znaleźć. Kurtki, torby, zegarki, okulary - wszystko sygnowane najlepszymi markami w cenach, które jednoznacznie świadczą o tym, że towary te nawet nie leżały obok ich zacnych pierwowzorów. Ale radość chodzenia i bycia nagabywanym jest wielka. Z założenia nie kupuję rzeczy, których nie chce ( choć cenię kontakty międzyludzkie i czasem śmieszna sytuacja sprawia, że daje się świadomie złapać) ale tym razem zachęciła mnie do wejścia w negocjację pewne Chinka, która prowadziła kramik z garniturami. A właściwie była bardzo sympatycznym interfejsem między wielką machiną krawiecką, a turystami. Zagaiła swoim "come and look, just looking" a potem powiedziała, że mogę sobie uszyć taki garnitur jaki chcę. Odpowiedziałem jej, że chcę ładny od zewnątrz, czerwony od wewnątrz i żeby miał moje nazwisko w środku, bo u nas w robocie to podkradają marynarki i jak się nie podpisze, to po południu już może nie być. I chciałem iść dalej. A ona na to, że OK i że she will give me a good price. Jeszcze nigdy nie szyłem garnituru na miarę, a ponieważ rozbawiło mnie to w jaki sposób przyjęła moją fanaberię z czerwoną podszewką, wszedłem całkowicie do środka i zacząłem opowiadać, że pochodzę z niezbyt zamożnego kraju i zanim powie jaka jest jej dobra cena, powinniśmy trochę pogadać, ja jej opowiem o krainie ziemniaka, wódki i wieprzowiny a ona skruszeje i da mi taką cenę, jakiej nie będę musiał nagocjować już ani trochę. Niestety nie przekonałem jej opowieściami i dała cenę dużo za wysoką. Odjąłem od tego 40% i wbiłem na kalkulatorze. Ona zrobiła wielkie oczy, pokazała znak, jakbym właśnie jej ulubionej kurze udydolił główkę i wbiła swoją cenę. Ja pokazałem jej jak się właśnie poczuła moja kura i uśmiałem się do łez. Byliśmy w pacie. Mnie się to podobało, jej chyba też, tylko że z samego podobania to miski ryżu sobie kobiecinka nie ukręci. Dlatego pokazała inną cenę, ja wiedząc, że to i tak za wiele wbiłem jedną, a potem, kiedy już widziałem że chce mi ją zmienić dodałem 20Y i powiedziałem, że to ostateczna cena, że i tak moja kura ledwo dycha, ona na to, że ok, jeszcze jedna dycha i jesteśmy kwita. Znów się uśmiałem. I tak zostaliśmy. Ja wiedziałem, że w Polsce z takiej wełny garniaka nie kupię (szczególnie z czerwoną podszewką) ona wiedziała, że jej marża na tym produkcie do dobre 70%, ale jeżeli Chińska ekonomia ma rosnąć 8% rocznie, to jednak ktoś tym biednym ludziom tę gospodarkę napędzać musi. Poczułem, że wykonuję przez ten zakup większy, wręcz globalny, plan.

Zmierzono mnie tu i tam, zapytano o szczegóły, Pani chciała jeszcze dwie dychy, ale pokazałem jej mój prywatny telefon komórkowy jako argument odbijający zapytanie ofertowe (czyli 8 letnią Nokię) i zrozumiała, że słabo stoję finansowo, skoro nawet ona ma iPhona a ja się muszą takim przedpotopem komunikować. Podziękowałem, zostawiłem zaliczkę i miałem nadzieję, że sklep nie zniknie do następnej środy, kiedy miałem odebrać zrobiony ciuch. I że jakoś będzie leżał. Jeżeli będzie.

Negocjacje zawsze trwają, więc wychodząc ze sklepu śmiesznej Pani patrzyłem tylko na zegarek, gdyż o 18:30 umówiłem się z Xiaofang, że zaczniemy gotować.

Ja miałem w zanadrzu broń ciężkiego kalibru, czyli pierogi z kapustą i grzybami (farsz przywiozłem z Polski w słoiku, żeby nie było że robiłem w Chinach) a Ona chyba 5 czy 6 dań z menu Szanghajskiego. Lepienie i upychanie w ciasto farszu poszło w miarę szybko, choć jak startowałem to sądziłem, że zaczniemy już jeść jej propozycje, a moje się będą dopiero wałkować. Na szczęście jej też się zeszło. Pierogów opisywał nie będę, za to jej część była imponująca. Zupa z tofu na wywarze z żeberek wieprzowych z pomidorami. Bardzo zacne. Warzywo przypominające pietruszkę usmażone na szybko z sosem sojowym i rybnym. Wyśmienite. Szparagi pocięte w paseczki na szybkim ogniu z krewetkami koktajlowymi. Bardzo bardzo. Szczypiorek z młodego czosnku smażony z czosnkiem i z kurczakiem bodajże. I z octem ryżowym. Pewnie jeszcze z czymś, ale nieprzekombinowane. I ogórek z papryczką czili w ocie i sosie sojowym. Pycha. Do tego winko ryżowe i dyskusje o polityce, ograniczeniu w ilości dzieci, o tym jak Japonia chce zabrać wyspy w granicy tych dwóch krajów. Jedzenie zbliża. Wycieczka na brzeg Żółtej Rzeki do centrum też. Wieczór w mieście zapowiadał się imprezowo, dla tych którzy nas mijali a my, po obejrzeniu Szanghaju nocą spokojnie, z uśmiechem na ustach udaliśmy się do domu, gdzie grzecznie poszliśmy spać. Szanghaj nie zając. Jutro też jest dzień.