środa, 17 października 2012

Latanie z Chińczykami


Pewnie wiele powiedziano na temat latania. Dużo dodać do masy tekstowej jaką wytworzono na ten tamat się nie da, więc na temat fizyki tego procesu pisał nie będę, ale ponieważ destynacją jakby nie patrzeć jest największe chińskie miasto, można się spodziewać, iż najliczniejszą grupą etniczną w samolocie będą właśnie mieszkańcy wspomnianego kraju. Przypomniałem sobie stary żart, jeszcze z czasów licealnych, kiedy usłyszawszy iż statystycznie co piąty człowiek na ziemi to Chińczyk, zacząłem standardowo odliczać wskazując na sąsiadów w zasięgu wzroku i pierwszy raz okazało się, że nie tylko 20% tej mini populacji to potomkowie dynastii Ming, ale całe 95% samolotu to oni. Nie pasowałem tam. Poczułem się jak w jakimś magicznym ChinaTown, szczególnie, że wszystko to działo się jeszcze na płycie lotniska we Frankfurcie.

Siedziałem więc trochę jak zaczarowany tym radosnym tłumem, tak innym i obcym dla mnie. Wspomniałem już, iż wyjazd ten był przygotowany w dwie godziny, poza tym jakiś wewnętrzny stres i niepokój zawitał na kilka dni przed wyjazdem w mojej głowie i cały czas metodą uśpionego laptopa pulsował diodą dając regularnie znać o sobie. Do tego w momencie, kiedy już siadałem na swoim wybranym na dzień przed wylotem, upatrzonym miejscu podeszła do mnie chińsko, a jakże, wyglądająca młoda dama i zapytała:
- hello. Change? three, three C?- i uśmiechnęła się do mnie pokazując garnitur ładnych, choć może trochę za żółtych zębów (nota bene skoro chińczyków nazywamy żółtoskórymi to pewnie nie powinien mnie dziwić wspomniany odcień uzębienia, a może to zbyt daleko posunięta dedukcja?)
- Yes. - Odpowiedziałem krótko nauczony doświadczeniem, iż generowanie bardziej złożonych zdań nie ma sensu, szczególnie do kogoś kto zdobył się na to, aby poprosić mnie o przesiadkę w czterech słowach zawierających dwie liczby, literę i orzeczenie oraz dużą dozę nadzieji na to, że będę na tyle lotny (to dobre słowo w samolocie) i zrozumiem, iż Pani chce siedzieć z Panem ale dano im bilety w innych końcach samolotu. Nie dalej jak pół roku temu sam byłem w takiej sytuacji, kiedy rodzielono mnie - ojca z dzieckiem od matki a Pani, która miała miejsce obok mnie na pytanie, czy nie mogłaby się przesiąść, bo dziecko bez matki to nie najlepszy pomysł odpowiedziała, że owszem - nie mogłaby się przesiąść.

Dlatego spokojnie zabrałem swój niewielki bagaż podręczny i przeniosłem się na 33C. Druga część samolotu żyła już zbliżającą się podróżą i wchodziła w chińskie wydanie ReiseFieber dając o sobie znać przebijającym przez szum odpalanych właśnie silników gwarem jak na targu z chińską porcelaną. Panowie jeszcze stali i wkładali torby do szafek na głowami, panie śmiały się do siebie głośno i naturalnie, starsi trochę bardziej ściszeni i pewnie z większym dystansem do wszystkiego, a może ze strachem, obserwowali bacznie co się dzieje. Miałem taki przedsmak gwaru kraju żółtej rzeki, nazwałbym to małym państwem środka dzięki państwu zgromadzonym w środku airbusa 320.

To jest pierwsza, choć krótka podróż bez małżonki mojej Zofii i oczywiście można powiedzieć, że to tylko tydzień z małym hakiem, że minie, że zaraz będą jej urodziny i zebranie takiej małej tęsknoty pomoże jeszcze lepiej przecelebrować dzień, kiedy Pani żona z dwójki z przodu zrobi sobie trójkę, ale moja natura hedonisty instynktownie chce trawić każdą chwilę i dzielić się z najbliższą mi osobą tym co widzę, czuję, słyszę. Tak przyzwyczaiłem się do tego, że wydarzenia możemy komentować i czerpać z nich razem, że teraz kiedy widzę roześmianych chińczyków, małą gromadkę która pozytywnie wpływa na nastrój naturalnie chcę się tym podzielić z Beti, ale nie ma takiej możliwość. Dlatego jeżdżenie samemu uznaję za formę niepełną, uboższą i niedająca pełni satysfakcji.

Tradycyjnie, jak w każdym z miast w których lądowałem stanałem przy wyjściu z terminala i przymrużywszy oczy powoli wciągnałem powietrze głęboko do płuc. Robię to po to, aby sprawdzić jak pachnie powietrze danego miasta, czy jest ciężkie od smogu, czy może wilgotne od deszczu czy w końcu przepchane aromatami, których czasem wcale nic chciałbym anihilować. Tym razem wciągnięcie powietrza nie dało żadnych efektów ubocznych. Nie poczułem wilgoci wyższej, niż ta do której przywykłem, zapach był całkowicie normalny i aż mi się nie chciało wierzyć, że jestem w Azji. To wszystko dlatego, że dotychczas pierwszy łyk powietrza zawsze dawał do myślenia, inspirował lub odstraszał a tu poczułem się jakbym wąchał jałowy wacik szukając śladu choćby jakieś lactobakterii. Nic zupełnie nic. Atmosfera taka jak nasza. Zwyczajna. ZwyChina.

Pomyślałem jednak, że brak zapachu na lotnisku świadczy o rozwoju technologicznym danego miejsca i jeżeli w takich kategoriach oceniać zaawansowanie danego kraju to w tym momencie Chiny są wyżej od USA, bo tam na lotnisku wyczuwało się delikatną woń śmietnika. A może to właśnie o to chodzi, żeby zrobić świetne pierwsze wrażenie i służby porządkowe robią wszystko, żeby pachniało zwyczajnością? Tak jak rosjanie przeganiają chmury w dzień defilad tak Chińczycy rozpylają neutralizator zapachów w powietrzu w okolicach Lotniska Pudong. A może to tylko taka moja paranoja?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz