środa, 17 października 2012

TROCHĘ WCZORAJ I SZKOŁA GOTOWANIA


Zapomniałem o jednej sali wystawowej w muzeum, która jest warta przybliżenia. Nie dlatego, że jest jakoś strasznie ciekawa, ale dlatego, iż wyjaśnia fenomen wszechobecnej pieczątki na wszystkich dokumentach państwowych, pocztowych, bankowych etc, nawet biletach pociagowych czy rachunkach w restauracji. Od wieków Chińczycy używali pieczęci, aby nadać powagi dokumentom (mówiąc od wieków mam na myśli naprawdę od wieków tak circa 20 wieków). Na początku były to malutkie piecząteczki z jednym robaczkiem, potem stawały się większe i większe i nadal były na nich te chińskie krzesełka, które nic mi nie mówią. Będąc chwilę wcześniej w sali z manuskryptami sprzed 500 lat zastanawiałem się, co za erudyta nastawiał masę czerwonych piecząten na zabytku, jakim niewątpliwie jest tak zwój sprzed wieków. Ponieważ pieczątki nie wiele zmieniły swoją metodę odbijania się na papierze okazało się potem, że dziś już się na oryginałach ich nie stawia ale przez 500 lat poszczególni właściciele tego zabytku kaligrafi odznaczyli swoją obecność w każdym niezapisanym miejscu na zwoju. Jak obecni graficiarze. Więc niech was moi drodzy nie dziwi, że pierwszą pieczątkę ( pierwszą z szeregu pieczątek) dostaniecie w konsulacie CRL a potem to już się posypie jak z płatka. Mam wrażenie, że wszystkie socjalistyczny kraje mają kult pieczątki, tylko skoro chińczycy ich używają od tak dawna, śmiało można swtwierdzić, że to właśnie jest ich wkład w rozwój socjalizmu na świecie. Różo Luksemburg, Karolu Marksie - bądźcie zazdrośni!

Powróciwszy jednak na ziemię. W Chinach naturalnie nie pije się kawy na codzień, bo napojem o najwyższej randze jest herbata. I nie piszę tego jakoś zgryźliwie. Herbata jest świetna, piją ją wszyscy i bardzo dobrze. Ale będąc tu przelotem mam prawo troszkę pomarudzić i poszukać sobie rano caffe latte. Oczywiście wszechobecny starbucks (swoją drogą pojawienie się starbucksa wieszczy moim zdaniem upadek rządów Włeb Dziabało - na spółkę z McDonaldem i KFC - rozniosą ten dobrze poukładany socjalistyczny raj na ziemi) robi kawę tak jak w Warszawie czy NY, ale pada zawsze pytanie, którew pierwszym momencie mnie zaskoczyło, a mianowicie czy cappuchino ma być ciepłe. To podobnie jak w tym kawale - z czym są te jagodzinanki? ( odp - z kiełbasą..., gdzie po nominalnej odpowiedzi pada wulgaryzm opisujący jednym słowem opisywany już przez Konfucjusza najstarszy zawód świata zaczynający się na K). Za każdym razem odpowiadałem twierdząco nie parafrazując wielkiego chińskiego myśliciela, ale tego dnia to pytanie nie padło. Co prawda wybrałem inną kawiarnię, ale skoro pytanie nie padło, uznałem, że przecież właściwie to nie powinno go w ogóle być. Radość, jaką sprawiła mi Pani przynosząc mrożoną kawę z pianką na górze jest do opisania tylko prostymi żołnierskimi słowami. Uśmiechnąłem się i poprosiłem o dolanie mleka do środka, bo kawa była czarna. Pianka pełniła rolę dekoracyjną tylko.

Nawet chciałem z Panią porozmawiać, czy aby na pewno to moje zamówienie, ale moja znajomość chińskiego jeszcze cały czas nie wykracza poza dziękuję i do widzenia. Wypiłem więc kawę, podziękowałem i powiedziałem do widzenia. Pani się uśmiechnęła. Jakość w wykonaniu chińskim to fakt wykonania usługi. Nie ważne, że nie to zamawiano, że zamawiano na inny termin i że opłata wyniosła nie tyle, co na umowie. Ważne, że jest. Dlatego Pani uśmiechnęła się jeszcze bardziej w głębokim przekonaniu, że swoją pracę wykonała dobrze. A ja nie miałem zamiaru tego stanu zmieniać. Poza tym kawa po dolaniu mleka byłą znośna. Zimna tylko, ale dobra.

Popołudniem zaplanowałem sobie rozkosze podniebienia, czyli szkołę gotowania. Okazało się na moje szczęście, iż wszyscy goście z tego dnia zapisali się na sesję wieczorną, więc byłem jedynym studentem w grupie, zaliczenie nie wydawało się trudne, szczególnie że było ustne, więc idąc na targ warzywno mięsny myślałem sobie, że mam szczęście. I tak też było. Dżojlin (tak po polsku zapisałbym to imię), dziewczyna, która oprowadzała mnie po targu wprowadziła mnie w tajniki kupowania świeżych rzeczy na targu. Dwa piętra w budynku, do którego weszliśmy kryły dość dużą halę z handlowcami wszelkiej maści przysmaków. Trochę śmierdziało, ale widać było, że rzeczy z wierzchu są świeże i tylko by je schrupać. O ile widok kurczaka bez głowy, czy świńskiej nogi mnie jakoś nie odrzuca, o tyle pani patrosząca żółwia i wycinającego go ze skorupki to było dla mnie trochę za dużo, ale co robić. Tak się tu jada. Obok tej pani była druga pani, która patroszyła wężopodobne zwierzaki, które po angielsku moja przewodniczka nazwała eel. I tej sekcji (zwłok) też nie polubiłem. Na szczęście na górze rozpościerał się targ warzyw, których nie trzeba patroszyć i obcierać ze skorupek (z małymi wyjątkami - ale ab ovo). Opowiedziała mi Dżojlin o naci czosnku, o śmiesznych ogórkopodobnych melonach i świeżym imbirze. Znaczy nie mającym takiej brązowawej skórkii mogłem tego wszystkiego spróbować. A potem jak już kupiliśmy wszystko poszliśmy do kuchni, gdzie mistrz wiedzy kuchennej, szef kuchni wielkich restauracji oraz rezenzent przewodnika Michelin (w Chinach można sobie kupić dowolny papier na wszystko się chcę) zaproponował mi trzy dania. Najpierw pulpeciki wieprzowe w ciemnym sosie imbiorowo sojowym. Bardzo smakowita rzecz. Potem lotus szybko podsmażany z papryczką i imbirem. Wyśmienite. A na koniec soja drobno siekana z wywarem wieprzowym i Bok Choy (po tajsku zwanym PakChoy) oraz krewetkami. Przepisy mam i znajdziecie je trochę dalej, a samo wykonanie miało miejsce pod okiem sympatycznego kucharza, który nie tylko robił swoje dania, aby mi pokazać i dać wzrór do naśladowania, ale także pomagał mi przy krojeniu i przy ogniu. Ponieważ byłem sam miałem jego 100% uwagi dzięki czemu mogłem zadawać dużo pytań. Ci co mnie znają, wiedzą, że to nie równa walka i Pan Kucharz padł ofiarą swojej kultury osobisteji chęci odpowiedzi bo wypiłem z niego wiedzę jak pijawka krew na kobylim zadzie. Nie mówił po angielsku, ale w pewnym momencie to i nawet to mi przestało przeszkadzać.

Chińczycy lubią, tak jak Tajowie, chemię bo kurczakowa przyprawa, którą sypaliśmy do wszystkiego zapewne zawierała E-numer_cośtam czyli wzmiacniacze smaku i zapachu. No ale nie będę się przed szefem kuchni wystawiał, żeby nie sypał tego, co zawsze sypał do potraw. W moich przepisać poprostu będzie rosół, a nie proszek jakiś brzucho-bólo-twórczy.
Nie mnie jednak potrawy wyszły nam zacne, zjedliśmy z obsługą oblizując się przy tym obficie. Herbata zielona dopełniła rytuału obżarstwa, ukłoniłem się szefowi kuchni a on uścisnął moją dłoń obydwiema i ukłonił się trochę, na co ja odpowiedziałem tym samym. To było miłe doświadczenie, choć to co robiliśmy nie wymagało aż takiego zawodowstwa. Może cieniutkie cięcie tofu, ale to kwestia praktyki. Zioła - oprócz przyprawy kurczakowej (znaczy odpowiednika naszego rosołku) to cały smak był wydobyty z imbiru, szczypiorku oraz czosnku. Cukier, sól, ostre chili i finito. To prosta i szybka kuchnia bez dwugodzinnego pieczenia schabu. W miarę lekka, choć widziałem w potrawach dużo oleju, który nalewany był przez szefa kuchni. Ale szybkie smażenie, nawet na głębokim oleju, powoduje, że składniki są chrupkie, świeże i nadają lekkości potrawom. Jeszcze nie mogę powiedzieć, że rozumiem kuchnię chińską, ale jestem jej trochę bliżej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz