środa, 17 października 2012

CHINY POZA SZANGHAJEM


Pociąg do Hangzhou jedzie z prędkością 310 km/h w niektórych miejscach i przyznam, że jeszcze nigdy tak szybko nie jechałem pojazdem kołowym. Ta prędkość jest rzeczywiście widoczna zza szyb pociągu i robi wrażenie to, jak szybko wyprzedza się jadące obok samochody. Żeby zrobić napad na taki pociąg wzorcem kowbojów z dzikiego zachodu, każdy z nich musiałby mieć Lamborgini i czapkę na głowie przybitą gwoździami do papy w pięciu miejscach. I weź tu teraz chińskiemu dziecku opowiedz lokomotywę, kiedy pociągi te wyglądają jak rakiety, mają zmukłe i trochę wężopodobne głowy i pot z nich nie spływa - tłusta oliwa.
Dworzec o tyle wiekszy od regularnego dworca w regularnym kraju o ile Chiny większe są od regularnego kraju właśnie. Shagnhaj południowy ma około 40 peronów i poczekalnie wielkości nienormatywnego hangaru, w którym poza dwoma Antonowami 225 zaparkowałaby smoczyca z drugiej części Shreka. Znalezienie budki z jedzeniem zajęło mi 15 minut. I teraz nie wiem czy ogrom tej konstrukcji wynika z chęci bycia największym we wszystkim, czy zwyczajnie taka jest potrzeba tego miasta. Bo Chińczycy rzeczywiście bardzo dużo podróżują pociągami, sieć jest nadzwyczaj rozwinięta i w bardzo dobrym stanie. Może doszukuję się dziury w całym. Przyznam jednak bez bicia, że to bardzo ładny dworzec, pociągi są super i do tego tanie. Podróż 170 km zajęła nam 57 minut i kosztowała 78 RMB (40 zł). Gdyby tak z Warszawy do Łodzi istniał pociąg o takich osiągach...

Hangzhou to miasto nad jeziorem, bardzo malowniczo położone, mające wszelkie predyspozycje do bycia wypadową destynacją Szanghajczyków na weekend poza miastem. I choć nie potrafię rozpoznać kto jest ze stolicy a kto skądinąd, przyznać trzeba, że ludu tu tyle, jakby darmową podwawelską rzucili na regały. Dworzec nie jesta taki ładny jak ten hangar w stolicy, ale za to 3 piętrowy, trochę brudny i lekkutko zalatywa przepoconym ludem, lecz widziałem bardziej parszywe i spałem na mniej bezpiecznych. Gorzej, że o ile w Szanghaju wszystkie kierunkowskazy są w dwóch językach, to tu właściwie tylko kasa biletowa oznaczona jest w engliszu. Reszta - niestety trzeba sobie radzić samemu. Nie jest to z drugiej strony aż takie trudne, bo skoro podchodzi się do okienka na dworcu to raczej jagodzianek zamawiać się nie będzie. Warto mieć gdzieś zapisane (lub sfotografowane w telefonie) jak wygląda znaczek obrazujący słowo Szhangaj i pokazać na komórce datę, godzinę odjazdu i bilet da się kupić. Chińczycy używają liczb takich jak my, więc łatwo pokazać termin i porę wyruszenia w podróż.

Dziwne jest to, że właściwie 99,9% turystów w tym bardzo sympatycznym mieście jest lokalnych. Może to nie jest najwyższy sezon turystyczny, bo mijam samych lokalnych ludzi, angielskiego nie słyszę w ogóle wcale, nawet w moim pokoiku hostelowym mieszkam z 3 Chińczykami. Lonely Planet twierdził, że to bardzo ładne miejsce i że warto pojechać, więc gdzie są wszyscy? Kupili przewodnik Pascala?

Spacerek ze stacji nad jezioro zajął mi jakąś godzinę, a ponieważ na początku nie wiedziałem totalnie w którą stronę iść, lokalna mapa dla ułatwienia miała nazwy ulic w transkrypcji, za to na tabliczkach ulicznych widniały tylko chińskie znaczki, więc identyfikacja położenia po wyjściu z tunelu pod torami miała szanse powodzenia ocenione przeze mnie na 25% (czyli tyle ile daje pójście w jednym kierunku świata zakładając pochopnie, że jest właściwy), więc zaczepiłem przygodnego przechodnia pytając o kierunek. Su - bo tak miał na imię ów człowiek - był na tyle miły, i na tyle znał angielski, że odprowadził mnie gawędząc aż do samego hostelu i jeszcze do tego kupił mandarynkę. Nie był naciągaczem, czego obawiałem się bardzo, kiedy powiedział, że chętnie mi potowarzyszy do hotelu. Potem jeszcze zadzwonił do miejsca, gdzie miałem się zatrzymać, żeby zapytać jak tam dotrzeć. Po dotarciu pożegnał się z uśmiechem, podziękował za konwersację i pobiegł do swojej dziewczyny, z którą wcześniej dał mi porozmawiać przez telefon. Ona co prawda nie potrafiła mówić po angielsku, ale myślę, że bardziej chodziło o to, żeby dziewczynie dać pogadać z wielkim nosem, którego spotkał po drodze. No cóż, wystąpiłem w roli egzotycznego zwierza z wielkim nochalem.

Spacerując po ulicach miasta uderza tłum, drzewa zakrywające wszystkie ulice od góry oraz salony marek samochodów, których w wiekszości miast na świecie nie znajdziecie obok siebie na jednej linii strzału. Rolls-Roys, Lamborgini, Mercedes a zaraz, kawałek dalej Aston Martin. Ale żeby nie wydawać drobnych - miasto wychodzi na przeciw wszystkich przybyszom oraz lokalnym i oferuje system darmowych rowerów. Znaczy darmowych do godziny, a potem trzeba jakieś grosiki płacić, ale stacji jest wiele, więc w godzinę się wyrobić można. Wypożyczyć można tylko rower regularny, a nie wodny, a właśnie takiego użyć by się przydało w celu odwiedzenia wyspy "trzech luster odbijających księżyc", czyli miejsca, do którego płyną łódki i łódeczki z wszelkich portów na jeziorze West Lake. Mała wysepka z pagodami sprzed 1000 lat byłaby malownicza i spokojna, gdyby nie była zadeptywana przez setki, jeżeli nie więcej turystów każdego dnia. Wyobrażałem sobie jak wyglądałoby to miejsce gdyby w Photoshopie wyretuszować cały ten tłum, gdyby tak dzwięki i krzyki zamienić na szum wody w około, a pośpiech wszystkich wycieczek zamienić na teoretyczny bezruch wskazówek zegara. I gdyby jeszcze świeciło słońce. Bo ten dzień okazał się ciepły, ale chmurny. Gdyby tak to wszystko się stało, byłbym więcej niż zachwycony. A tak byłem tylko zachwycony, bo mimo wszystko to miejsce jest magiczne. Dookoła wyspy pływają stylizowane łódeczki, wielkie łodzie z pozłacanymi dachami o konstrukcji typowo chińskiej i paniach przebranych w kimona na pokładach. Taka trochę chińska cepelia. Ale ładna, mimo iż prawdopodobnie bardziej sztuczna niż mi się wydaje. Zwiedzenie wyspy dało nadzieję, że wokół miasta jest jeszcze kilka pięknych miejsc, do których warto zajrzeć i może trafię tam w momencie, kiedy wszyscy pójdą na lunch albo na przerwę na papierosa. Oby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz