środa, 17 października 2012

PIERWSZE WRAŻENIA Z SZANGHAJU


Szanghaj to miasto zamieszkałe przez grubo ponad 23 miliony osób. Więc zalicza się do miast dużych. To widac od samego początku, bo sama jazda z lotniska, które co prawda jest poza miastem, ale linia metra sięga aż tam, zajmuje ponad dwie godziny do miejsca gdzie udało mi się znaleźć przyjazny kąt w domu niejakiej Xiaofang. O niej samej jeszcze troche później.

Szanghaj to miejsce, gdzie robi się biznesy ( dostęp do morza, porty, szybka kolej, dwa wielkie lotniska), gdzie świetnie można zjeść, pobawić się i ukulturalnić. Poza tym mam wrażenie, iż mimo swojej azjatyckości czuć tu ducha zachodu, z resztą potwierdzają to oznaczenia ulic po Chińsku i w transkrypcji naszym alfabetem, wiele osób stara się mówić po angielsku, turysta z aparatem nie wzbudza żadnych emocji, dostęp do internetu dla mieszkańców jest na tyle naturalny, że wpływy amerykańskie czy europejskie są zauważalne. Oczywiście do pewnych granic. Ale definitywnie Szanghaj jest bliżej Świata niż Bangkok. Podobno Singapur wyprzedza wszystkich, ale myślę że Szanghaj stoi w tej kolejce całkiem wysoko.

W Szanghaju czułem się bezpiecznie. Nawet nie dlatego, że często widziałem policyjne patrole, ale jakoś tak ludzie patrzyli na mnie życzliwie, właściwie nie zdarzyło mi się, żebym uśmnięchnąwszy się do kogoś na ulicy nie otrzymał takiego samego życzliwego uśmiechu spowrotem. Chodzą wąskimi uliczkami zapomnianymi przez większość mieszkańców, gdzieś na obrzeżach starego miasta byłem prawdopodobnie jednym białym gościem od kilku miesięcya mimo to nie wzbudzałem niemiłych emocji, a wręcz przeciwnie - sympatyczne odkiwnięcie głową zdarzały mi się nierzadko. Mimo tego, że widać iż byłem turystą, Turystą na którego Chińczycy mówią "Wielki Nos". Nie, nie chodzi tu o mnie, choć rzeczywiście ta część ciała jest umnie widoczna, choć nie nad wyraz. Chińczycy, z racji swojej budowy tego organu - dość głęboko osadzonego w czaszce - tak mówią na wszystkich zachodnich gości. Zwyczajnie - mi widzimy u nich charakterystyczne skośne oczy, a oni w nas widzą wielkie nosy. Podobno nie ma to przezwisko zabarwienia pejoratywnego, ale nie potrafię tego autorytatywnie określić, bo nie słyszałem na własne uszy jak ktoś woła za mną per Wielki Nosie. Ale to może dlatego, że nie wiem, jak by to było po chińsku. W Ameryce południowej jestemy Gringo, Tu jesteśmy wielkie nosy. Ciekawe jakby powiedzieli na nas eskimosi? Cienkie Swetry?

Ale od początku. Rano wraz z Xiaofang wyruszyliśmy o 8:00 na śniadanie. Jaki wielki nos mam wszelkie prawo wtykać wspomniany narząd gdzie popadnie. Dlatego pozwoliłem się zabrać do pewnego rodzaju baru dla lokalesow, gdzie zaserwowano mi pieczone na parze kulki z ciasta drożdżowego o wielkości pięści, których wypełnienie zależy od inwecji i humoru kucharza danego dnia. Mnie trafiła się zielona masa z jakieś łodygi oraz małych fasolek, wszystko połączone sosem sojowym i zaprawione grzybami shitake. Bardzo to smaczne jest. Druga kula była na słodko, wypełniona jakby słodkimi ziemniakami, do tego wszystkiego pierożki gotowane na parze, w środku wieprzowina w sosie, który wycieka za każdym razem, kiedy ugryzie się wybranego przez siebie pierożka. Wszystko popijaliśmy mlekiem sojowym z miseczki. Obk nas jedli starsi i młodsi ludzie, nie patrzyli się na mnie dziwnie, jakby zawsze w tej restauracji z rana wpadał jakiś wielki nos w wciągał (nomen omen ) śniadanie. Takie pożywienie jest syte, zdrowe i tanie. Do tego smaczne.

Obok baru znajdował się bazarek, skąd prawdopodobnie świeże ważywa są przynoszone przez Pana kucharza, który idąc przez rządek ze świeżą rybą, to rzuci okiem na kiszoną kapustę pekińską, a to uśmiechnie się do masarza, który właśnie obciął głowę młodemu kurczakowi, a na końcu zamawia warzyw zielone, cebuli dużą torbę i z radością wracado swoich garów, aby zrobić kolejne chińskie knedliczki.

W całym Szanghaju jest pewnie tysiąc takich barów, bo widać iż zapotrzebowanie jest poważne. Dużo osób przychodzi tam na śniadanie płacąc 10Y i najadając się do syta. W centrum miasta, bardziej widać droższe przybytki, ale wchodząc trochę pomiędzy duże budynki można znaleźć perełkim gdzie oryginalne danie z makaronem można kupić za 15Y i jeść na całkiem czystym talerzu a nad sobą mieć rozbrajający uśmiech w niepełnym uzębieniu w wykonaniu Pani Kelnerki. Wyśmienite.

Cały dzień spędzony na chodzeniu od Starbucksa do Starbucksa w celu połączenia się z internetem zakończył się kilkoma kilometrami w udach i dwoma odciskami na stopach, ale warto było. Po dwóch kafeteriach odpuściłem chęć zalogowania się do poczty (Chiny blokują dostęp do Googla, a w szczegolności do bloga, który leży właśnie na ich serwerach) i poszedłem tam, gdzie mnie nogi poniosły. Pętałem się od wielkich centrum handlowych, które wyglądają trochę jak połączenie Galerie Lafayette z domami kupieckim pod Pałacem. Czyli niby luksus, niby przepych a jednak trochę po azjatycku. Nie chcę wyjść na krytykanta, ale specyfika tych centrów jest właśnie taka. Pewnie nie widziałem wszystkich, pewnie są takie, że by mnie powaliło, ale te 4-5 które przejrzałem były właśnie takie. Z to marki jak na ulicach w każdej europejskiej stolicy. H&M, C&A, ZARA, GAP etc. I ceny jak u nas.

Zaszedłem także w okolice starego miasta, gdzie w odróżnieniu od poprzednich lokalizacji tłum turystów zadeptywał wszystko i tempie zastraszającym. Nie lubię takich miejsc, choć czując, że mogę stracić coś mimo wszystko dołączyłem do tego turystycznego potwora i dostałem się na główny rynek starego miasta. Był tam starbucks, ale nie spróbowałem się połączyć. Pomyślałem, że będąc w centrum rynku w Shanghaju czuję się jak Chińczyk, który stoi na rynku starego miasta w Warszawie. Niby "wow", a jednak okazuje się, że to replika, że odrestaurowano dla turystów i że owszem tak mogła wyglądać Pagoda w wiekach średnich, ale na pewno nie było tam na dole kawiarni. Ale poza tym ładne. Zrobiłem z przyzwoitości jedno zdjęcie. Za to dużo więcej zrobiłem fotek potem, kiedy zgubiłem się w uliczkach okalających tę część miasta. Jedny biały z aparatem. I zaglądałem gdzie się da. A może właśnie dlatego mówią na nas wielkie nosy? Bo wtykamy je tam, gdzie oni wcale by nie chcieli?

Zdaje się, że przez przypadek trafiłem do miejsc które usilnie wyburzano przed Expo i których Szanghaj pokazywać nie chce. To tak jakby na mokotowskiej ktoś postawil wóz drzymały i ogłosił się niezaleznym osiedlem fanów życia bez bieżącej wody. Proszę to sobie wyobrazić. Już? no więc tak to mniej wiecej wygląda. I ma swój azjatycki urok. I zapach.

A propos zapachu. W mieście poza osiedlami pokrytymi nalotem historii kwitną kwiaty z nieznanych mi chyba cytrusowych drzew (liście jak pomarańcze) pokrywając wielki obszar przepięknym, trochę jasminowym zapachem. Kiedy zaczyna wiać delikatny wiatr przynosi on zapach znad tych roślin i uderza, czasem nawet całkiem mocno, po nozdrzach powodując bardzo przyjemne uczucie komfortu relaksu. Taka aromaterapia na naturalnych składnikach. Widziałem nawet ludzi zbierających te kwiaty do torebek. Może sentyment nie pozwalał im dać kwiatom przekwitność a uzależnienie nakazywało zamrozić świeżo otwarte pąki i kraść im zapach codziennie rano przed śniadaniem wyjmując zmrożoną przepełnioną nimi torebkę z zamrażalnika? A może znów wymyślam?

Wieczór zastał mnie jedzącego kluski z wołowiną smażoną na woku w barze o nazwie tak nieczytelnej sama karta dań, na której wskazałem wylosowane znaczki z ceną i dostałem to co zjadłem. Takie losowania są fantastyczne, bo przeważnie dają dużo satysfakcji kulinarnych. Jutro też się zgubię. I też wylosuje jedzenie.

ps. Zwiedziłem jeszcze świątynie Konfucjusza, ale tak niewiele o niej wiem, że zdjęcia odzwierciedlą moje odczucia lepiej ode mnie.

1 komentarz:

  1. nigdzie Cie nie ma na zdjeciach wiec nie bede ogladac dalej ;PPPP

    OdpowiedzUsuń