środa, 17 października 2012

BARDZO ŁADNE MIEJSCE


Hangzhou to ładne miejsce. Szczególnie wtedy, kiedy kończy się weekend a wszyscy ci, którzy naprawdę mieli ochotę tu zostać znaleźli sobie nocleg, a reszta pojechała do domów. Rano miasto rzeczywiście wyglądało spokojniej, ciszej i ładniej. Do tego wszystkiego zaświeciło słońce, które bardzo zgrabnie ogrzało atmosferę do 27 stopni. W taki dzień chce się człowiekowi robić rzeczy z goła wyglądające na karkołomne. Dlatego po zjedzeniu śniadania w knajpie obok hostelu, w którym się zatrzymałem, zdecydowałem się na wypożyczenie roweru i udanie się na wycieczkę w góry. Brzmi bardzo poważnie i tak rzeczywiście było, szczególnie że rower, który nazwą powinien w jakiś sposób nawiązywać do terenu, na jaki nim pojechałem, bynajmniej nie miał z tym całym układem nic wspólnego.

W Hangzhou udostępniony jest dla mieszkańców system darmowych rowerów. Rowery te mają już swoje lata w oponach, siodełkach i łańcuchach. Nie mają przerzutek i świateł, ale można je oddawać w dowolnym miejscu po drodze gdzie znajduje się "stacja rowerowa". To chyba najbardziej pozytywna cecha tych pojazdów. Nie mniej jednak zdecydowałem się taki rower ze sobą zabrać na wycieczkę w górę drogi, która prowadziła na południe od miasta. Im dalej od jeziora tym mniej ludzi i rowerów miejskich. Zacząłem się w pewnym momencie martwić, że jak odstawię na chwilę rower, bo np. będę chciał zrobić jakieś zdjęcie 100 metrów od niego, a ktoś mi go zabierze, to nie będę miał jak wrócić do hostelu, bo samochody prawie nie jeździły tą drogą. Potem zrobiło się bardziej ruchliwie, trochę mnie to uspokoiło, a powodem tego wzmożonego ruchu, jak się potem okazało, była bliskość muzeum herbaty. Zajęło mi może 30 minut, aby tam dojechać, więc jeszcze się nie zmęczyłem a już zostałem nagrodzony fantastycznym obiektem do obfotografowania. Na moje szczęście muzeum tego dnia było zamknięte (to znaczy zamknięta była hala wystawiennicza, a cała reszta - czyli plantacja i budynki stały otworem) co oznaczało brak ludzi. I tak rzeczywiście było. Alejkami po chińsku zorganizowanego małego miasteczka na zboczu góry nie chodził nikt oprócz mnie. Było cicho, pusto i mogłem się ustawiać do zdjęcia nawet 5 minut. Miałem wrażenie, że przeniosłem się w czasie o jakieś kilkaset lat wstecz, chodziłem po ogrodach jakiegość członka dynasti Ming czy innej i właśnie wydano rozkaz, żeby mi nie przeszkadzać. Korzystając z rozkazu poszedłem niezatrzymany przez nikogo na samą górę tego małego osiedla i przedostałem się na plantację herbaty. Dziwne są te liście bo jak się pije czaj to fusy wyglądają inaczej. Te bardziej przypominają listki pomarańczy czy cytryny. I smakują jak zielsko jakieś. Mało w nich subtelności zielonej herbaty podawanej w malutkim porcelanowym czajniczku. Jak się jednak potem dowiedziałem od sympatycznej pani herbaciarki (bo tak chyba by trzeba nazwać dziewczę, które zajmuje się parzeniem tego specyfiku - analogicznie jak kiedy nazywano osoby zajmujące się parzeniem kawy) zbierane są trzy razy w roku tylko te najmniejsze listki i tylko te tworzą dobrą herbatę. Reszta zostaje niezerwana.
Pola herbaty rosną na zboczach, bo słońce dzięki temu pada ładnie na wszystkie krzaczki a także w dolinach tworzy się mikroklimat, który pozwala herbacie odpowiednio wegetować. Okolice Hangzhou właśnie taki mikroklimat posiada. Jest to na tyle ważne dla regionu, iż rząd chce z tego miejsca stworzyć stolicę herbaty i inwestuje duże pieniądzę w popularyzację tematu także poza Chinami. Na ścianach Chińskiego Instytutu Kultury Herbaty, który znajduje się wewnątrz kompleksu należącego do muzeum, widziałem nie tylko zdjęcia przewodniczącego Mao wąchającego listki herbaty ale także prezydenta, czy premiera Putina, który wręcz zawijał swoimi paluszkami zieloną roślinkę. Sam instytut to jakaś komunistyczna masakra, bo przez 10 minut kiedy się w nim szwędałem nikt przechodzący mnie nie zaczepił (akurat mieli przerwę na jedzenie) a zdjęcia na ścianach świadczyły ewidentnie o tym, że ten twór zajmuje się promocją kultury herbaty, polegającą na organizowaniu sympozjów nt herbaty, herbacianego expo raz na kilkanaście lat oraz zapraszaniem dygnitarzy do fotografowania się na tle budynku lub upraw. Myślałem, że tego typu instytuty to tylko na Kubie zostały. To tak jakby u nas w Skierniewicach powstał Narodowy Instytut Kultury Ziemniaka i organizował sympozja na temat zawartości skrobi w bulwie. Nie ujmując niczego ziemniakowi.

To było naprawdę super przeżycie.

Smak poprawiła mi jednak pani herbaciarka, która w miare bogatą angielszczyzną opowiedziała mi jak się parzy herbatę, jak się ją powinno pić, jak podawać, jakie smaki są dominujące w poszczególnych herbatach i jak można je mieszać. Wszystko to sam na sam, więc żadna osoba nie przeszkadzała niestosownymi pytaniami (oprócz mnie) i opowieść sączyła się swoim herbacianym tempem. Polecam oolong z żeńszeniem. Nigdy takiej jeszcze nie piłem.

Po opuszczeniu muzeum herbaty wszystko już kręciło się wokół tego naparu. Zbieracze, zbocza, naciągacze (swoją drogą słowo naciągacze pasuje do tych, którzy namawiają turystów do wypicia herbaty własnie u nich - muszą być mocni i z mlekiem - wtedy dam się namówić), suszarnie, traktorki etc. Poddałem się temu rytmowi i wieczorem w hostelu wypiłem dobrze zaparzoną, zieloną herbatę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz