środa, 17 października 2012

SZANGHAJ DZIEN DRUGI

SZANGHAJ DZIEN DRUGI
Wczoraj przesadziłem z chodzeniem. Mam dwa odciski na stopach i zakwasy w udach. Więc ten dzień, obiecałem sobie, będzie lżejszy, mniej na piechotę a więcej siedzenia po kawiarniach, parkach lub innych przybytkach. I tak zrobiłem. A zanim to wszystko, to żeby jakoś podziękować moim gospodarzom zrobiłem poranną jajecznicę na pomidorach i cebuli, którą Pani domu, czyli Xiaofang, zjadła ze smakiem, aczkolwiek uznała, że jej owsianka z ryżu oraz knedliczki jakoś bardziej konweniują z godziną ósmą rano. Mnie jeszcze by kawa zakonweniowała, ale w domu nie było.
Właśnie - dom Xiaofang i jej chłopaka Ming. Mieszkanie na 6 piętrze w chronionym osiedlu z lat 70, przestrzenne (około 130 m) urządzone spokojnie i bez zbędnych mebli. Deski na podłodze, białe ściany, dwie łazienk, 4 pokoje z kuchnią i jadalnia, wielki taras. W dni powszednie przychodzi Pani do sprzątania. Czyli klasa średnia. Xiaofang pracuje w firmie handlującej mrożonymi warzywami z całym światem a Ming ma własny biznes. Bardzo uprzejmi ludzie, światli i całkowicie z naszej bajki. Mają dystans do tego co robią, lubią miasto w którym mieszkają, nie zgadzają się z tym co się w Chinach dzieje i uważają, że czas zmian powoli nadchodzi. Ale powoli, bo to jednak 1,2 miliarda ludzi i tak łatwo ich się zmienić nie da. Jednak globalność wioski powoduje, że przy winku z ryżu, które smakuje trochę jak whisky, można sobie o tym opowiedzieć i nie uraża to nikogo przy stole. To dopiero przy kolacji, bo poranek jest zawsze zbyt niepoukładany, aby poruszać tematy z grubej rury. Jajecznica przeszła do historii, a ja wyruszyłem do Shanghai Museum. W przewodniku napisało, że warto zobaczyć to miejsce, nawet jeżeli ma się w bardzo głębokim poważaniu tego typu instytucje a wizyta w nich kojarzy się jednoznacznie tylko i wyłacznie z filcowymi nakładkami na buty, coby błota nie nanieść na pozmywane.

Duże to muzeum jest a i owszem, ale bez dobrego przewodnika warto tam zajrzeć, podług mojej opinii, dla dwóch rzeczy. Ceramika i pieniążki. W żołnierskim skrócie - Chińczycy wymyślili porcelanę (po angielsku "china") i nie wymyślili pieniędzy (to akurat Fenicjanie). Chińskie pieniążki w swoich początkach wyglądały jak dziecięce łopatki do piasku z tym, że bez trzonków. Pierwsze wazy jakie wyprodukowano mają około 10 000 lat. To robi wrażenie. Te z dynasti Ming są piękne i dziś, choć mają 300 lat, ale te sprzed 10 000 naprawdę kłądą na kolana. I to tyle, jeżeli chodzi o muzeum. Tak, wiem, narażam się na ostracyzm społeczny, bom ingorant i cham, ale z muzeum to akceptuje jednynie Centrum Kopernika i to z bandą dzieci, bo wtedy można usprawiedliwić niezdrowy entuzjazm do efektu Dopplera na przykład.

Zakończyłem więc darmową wycieczkę (tak, muzeum jest bezpłatne) po tym architektonicznie osadzonym w głębokim socjaliźmie budynku i ruszyłem przez jeszcze bardziej osadonym w głębokim socjaliźmie placu ludzi (people's square) do dzielnicy, którą pozostawili po sobie wszyscy Ci, którzy najeżdżali Szanghaj w ubiegłym i wcześniejszym stuleciu (Brytole, Amerykanie etc, w najmniejszej ilości Francuzi), dlatego nosi ona nazwę French Concession.

Przyznam, że idąc uliczkami tego dystryktu czuć, jakby człowiek przeniósł się zupełnie w inne miejsce, gdzieś w Europie, bliżej może Amsterdamu, a może nawet Paryża? Wąskie uliczki, niskie zabudowania z szarej cegły, kafejki na chodniku wystawiające swoje paszcze w postaci dodatkowych stolików i gwar jak na Foksal w ciepły wieczór wrześniowy. Bardzo przyjemnie, choć trochę ą-ę. Pozostawiłem ten, jakto nazywał go Przybora - tłumek - i poszedłem w stronę parku Paxing. W pewnym momencie wydawało mi się, że go chyba minałem, choć na mapie był znacznie większy i właściwie ciężko go przeoczyć, kiedy zza budynku wyłonił mi się obraz spokoju, powolności i jakby w tej dość drogiej i eksluzywnej dzielnicy właśnie w tym miejscu czas zwolnił o 30-40% i sprzyjał nieśpiesznemu ruchowi starszych ludzi. Wielka łąka i ogrody zaprojektowane przez francuskich ogrodników pewnie wyglądają dziś inaczej, niż zaplanowano wtedy, ale swoją rolę spełniają znakomicie. Jedni ćwiczą coś a la TaiChi, drudzy grają w szachy, czy innego madzionga, a reszta po prostu siedzi w cieniu liściastych drzew, których nazwy nawet nie znam, i wdycha ciszę i spokój. Mnie też się udzieliła ta atmosfera i usiadłwszy sobie na ławeczce w cieniu obserwowałem ten względnym bezruch. Czasem ktoś przestawił gońca na czarne pole mówiąc "Szachuje" i wtedy wszyscy na chwilę milkli, czasem dziecko przebiegło za fontanną z okrzykiem entuzjazmu i radości, a czasem ktoś głośnąo odchrząknął ale nie splunął, bo tego już nie wolno w Chinach robić. Wszystko powoli i relaksująco. Jakby 500 metrów za budynkiem na krańcach parku samochody nie trąbiły na rykszarzy, rykszarze nie jeźdili pod prąd, a elektryczne skutery nie przyprawiały o zawał serca tych, którzy nie słysząc silnika pakowali im się pod koła na nielegalnych przejściach dla pieszych. A tu szum drzew i znowu szach mat.

Dalsza droga upłynęła pod znakiem wędrowania w tych mniejszych niż typowe szanghajskie uliczkach, gdzie w oknach wystawowych nierzadko pojawiały się marki typu Chanel, czy Prada. Choć skoro potrafią nasi przyjaciele zrobić salon iSpot bez licencji to kto wie, czy ta Prada nie przyjechała świeżo z regionu Hangzou. Tak czy owak, region jest inny niż cały Shanghaj, a może to cały Szanghaj jest inny niż French Concession, nie mnie rozsądzać na szczęście. Spacerkiem śmiało go można zrobić. Choć jeżeli szukać bym chciał wrażeń kulinarnych ( a w sumie zależy mi na tym i na dobrych miejscach do zdjęć) to raczej wolę okolice starego miasta.

Jest jeszcze jedna errata, którą chciałbym poczynić. Biję się w pierś moją, gdzie siną farbą ryby mam dwie wykłute, iż bardzo dobrej jakości centra handlowe nie różnią się absulutnie niczym od tych z Paryża czy Londynu. Wycofuję to co napisałem wcześniej. Zwyczajnie poszerzyłem gamę odwiedzonych placówek i okazało się, że da się. Można zrobić wodotryski w Szanghaju. Co prawda wymowa tych marek, jakie są tam zaprezentowane tak skrajnie różni się, od tej do jakiej przywykliśmy (Karefur czy Leroj Merlin to mały pikuś, przy tym co Chińczycy zrobili z Lorela lub chociażby Estee Lauder). NIe umiem tego przetranskrybować, ale uwierzcie mi na słowo - gdyby w milionerach poproszono was, aby odgadnąć markę, jaką zaraz wypowie chiński urzędnik państwowy, a w podpowiedziach po pół na pół i telefonie do przyjaciela pozostałby wam Loreal i coś skrajnie innego, wrócilibyście do domu z najniższą nagrodą gwarantowaną. Nie mówiąc już o tym, jak chińczycy nazywają Triumph. Tego też nie umiem przetworzyć na znane mi głoski.

Żeby się rozluźnić wybrałem ostatnią destynację tego dnia - centrum handlowe pod Muzeum Techniki - czyli innymi słowy chińskie wydanie bazaru Europa na koronie Stadionu XX lecia, w lepszej wersji, bo na łeb nie leci, ciepło oraz jasno jest. I kulturalnie. Wszystko do kupienia można tam znaleźć. Kurtki, torby, zegarki, okulary - wszystko sygnowane najlepszymi markami w cenach, które jednoznacznie świadczą o tym, że towary te nawet nie leżały obok ich zacnych pierwowzorów. Ale radość chodzenia i bycia nagabywanym jest wielka. Z założenia nie kupuję rzeczy, których nie chce ( choć cenię kontakty międzyludzkie i czasem śmieszna sytuacja sprawia, że daje się świadomie złapać) ale tym razem zachęciła mnie do wejścia w negocjację pewne Chinka, która prowadziła kramik z garniturami. A właściwie była bardzo sympatycznym interfejsem między wielką machiną krawiecką, a turystami. Zagaiła swoim "come and look, just looking" a potem powiedziała, że mogę sobie uszyć taki garnitur jaki chcę. Odpowiedziałem jej, że chcę ładny od zewnątrz, czerwony od wewnątrz i żeby miał moje nazwisko w środku, bo u nas w robocie to podkradają marynarki i jak się nie podpisze, to po południu już może nie być. I chciałem iść dalej. A ona na to, że OK i że she will give me a good price. Jeszcze nigdy nie szyłem garnituru na miarę, a ponieważ rozbawiło mnie to w jaki sposób przyjęła moją fanaberię z czerwoną podszewką, wszedłem całkowicie do środka i zacząłem opowiadać, że pochodzę z niezbyt zamożnego kraju i zanim powie jaka jest jej dobra cena, powinniśmy trochę pogadać, ja jej opowiem o krainie ziemniaka, wódki i wieprzowiny a ona skruszeje i da mi taką cenę, jakiej nie będę musiał nagocjować już ani trochę. Niestety nie przekonałem jej opowieściami i dała cenę dużo za wysoką. Odjąłem od tego 40% i wbiłem na kalkulatorze. Ona zrobiła wielkie oczy, pokazała znak, jakbym właśnie jej ulubionej kurze udydolił główkę i wbiła swoją cenę. Ja pokazałem jej jak się właśnie poczuła moja kura i uśmiałem się do łez. Byliśmy w pacie. Mnie się to podobało, jej chyba też, tylko że z samego podobania to miski ryżu sobie kobiecinka nie ukręci. Dlatego pokazała inną cenę, ja wiedząc, że to i tak za wiele wbiłem jedną, a potem, kiedy już widziałem że chce mi ją zmienić dodałem 20Y i powiedziałem, że to ostateczna cena, że i tak moja kura ledwo dycha, ona na to, że ok, jeszcze jedna dycha i jesteśmy kwita. Znów się uśmiałem. I tak zostaliśmy. Ja wiedziałem, że w Polsce z takiej wełny garniaka nie kupię (szczególnie z czerwoną podszewką) ona wiedziała, że jej marża na tym produkcie do dobre 70%, ale jeżeli Chińska ekonomia ma rosnąć 8% rocznie, to jednak ktoś tym biednym ludziom tę gospodarkę napędzać musi. Poczułem, że wykonuję przez ten zakup większy, wręcz globalny, plan.

Zmierzono mnie tu i tam, zapytano o szczegóły, Pani chciała jeszcze dwie dychy, ale pokazałem jej mój prywatny telefon komórkowy jako argument odbijający zapytanie ofertowe (czyli 8 letnią Nokię) i zrozumiała, że słabo stoję finansowo, skoro nawet ona ma iPhona a ja się muszą takim przedpotopem komunikować. Podziękowałem, zostawiłem zaliczkę i miałem nadzieję, że sklep nie zniknie do następnej środy, kiedy miałem odebrać zrobiony ciuch. I że jakoś będzie leżał. Jeżeli będzie.

Negocjacje zawsze trwają, więc wychodząc ze sklepu śmiesznej Pani patrzyłem tylko na zegarek, gdyż o 18:30 umówiłem się z Xiaofang, że zaczniemy gotować.

Ja miałem w zanadrzu broń ciężkiego kalibru, czyli pierogi z kapustą i grzybami (farsz przywiozłem z Polski w słoiku, żeby nie było że robiłem w Chinach) a Ona chyba 5 czy 6 dań z menu Szanghajskiego. Lepienie i upychanie w ciasto farszu poszło w miarę szybko, choć jak startowałem to sądziłem, że zaczniemy już jeść jej propozycje, a moje się będą dopiero wałkować. Na szczęście jej też się zeszło. Pierogów opisywał nie będę, za to jej część była imponująca. Zupa z tofu na wywarze z żeberek wieprzowych z pomidorami. Bardzo zacne. Warzywo przypominające pietruszkę usmażone na szybko z sosem sojowym i rybnym. Wyśmienite. Szparagi pocięte w paseczki na szybkim ogniu z krewetkami koktajlowymi. Bardzo bardzo. Szczypiorek z młodego czosnku smażony z czosnkiem i z kurczakiem bodajże. I z octem ryżowym. Pewnie jeszcze z czymś, ale nieprzekombinowane. I ogórek z papryczką czili w ocie i sosie sojowym. Pycha. Do tego winko ryżowe i dyskusje o polityce, ograniczeniu w ilości dzieci, o tym jak Japonia chce zabrać wyspy w granicy tych dwóch krajów. Jedzenie zbliża. Wycieczka na brzeg Żółtej Rzeki do centrum też. Wieczór w mieście zapowiadał się imprezowo, dla tych którzy nas mijali a my, po obejrzeniu Szanghaju nocą spokojnie, z uśmiechem na ustach udaliśmy się do domu, gdzie grzecznie poszliśmy spać. Szanghaj nie zając. Jutro też jest dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz